Rozdział 33. Nasza mała, zdolna bestyjka!

145 12 10
                                    

– Panie i panowie, proszę o uwagę – burmistrz popukał palcem w mikrofon. – Na samym początku chciałbym podziękować wszystkim tutaj zebranym za przybycie. Wiele to dla mnie oraz mojej świętej pamięci żony znaczy. Ten dzień jest dla mnie bardzo wyjątkowy i jestem wam wszystkim dozgonnie wdzięczny, że przeżywacie ze mną kolejną rocznicę śmierci mojej ukochanej małżonki. To z jej inicjatywy kilka lat temu zacząłem organizować te bale, byśmy wszyscy razem odkrywali młode talenty, jakie mają umilać nam czas podczas zabawy. Jednymi z nich jest zespół LIW, który ma szansę zaistnieć w krajowej telewizji oraz na arenie międzynarodowej.

Mężczyzna swoje pulchnych dłonie oparł razem z mikrofonem na swojej piersi i na kilka chwil odwrócił do tyłu, w naszą stronę swoją głowę.

– Dziękuje kochani, że udało wam się w ostatniej chwili znaleźć dla mnie czas...

To przecież nie tak, że była to transakcja wiązana. Występ na tym badziewnym balu za koncert podczas jesiennego festynu, gdzie naprawdę mogliśmy pozyskać fanów. Jedni usłyszą o nas po raz pierwszy, drudzy sobie o nas przypomną. Prawda była jednak taka, że ludzie, którzy usłyszą, chociażby fragment naszej muzyki, nie będą już w stanie trwale o nas zapomnieć. Zaczęliśmy tworzyć nieśmiertelną legendę. Potrzebowaliśmy do tego jedynie odrobiny czasu i szczęścia od losu, by zgarnąć zwycięstwo życia.

– ... w takim razie już czas najwyższy oddać głos pierwszemu zaproszonemu zespołowi. Przywitajmy, drodzy państwo LIW!

Na sali rozległy się brawa, które trwały niecałe dziesięć sekund.

– Najpierw Seven Nation Army, potem Your Touch i Spoonman. Później wszystko jakoś poleci – oznajmił Douglas, odwracając się w tył do perkusisty i gitarzystów, kiedy brawa ucichły.

Za sobą usłyszałam ciche odliczanie Basila do trzech, po czym Veronica zaczęła delikatnie szarpać struny swojego basu, Casey zaczął uderzać w perkusję, a Graham przysunął usta do mikrofonu.

I'm gonna fight 'em all / A seven nation army couldn't hold me back / They're gonna rip it off / Taking their time right behind my back / And I'm talking to myself at night / Because I can't forget / Back and forth through my mind / Behind a cigarette.

Moje ciało opanował dziwny spokój. Nie stresowałam się tak, stojąc przed wielkimi osobistościami. Ich słowo i zdanie się dla mnie nie liczyło. Bardziej stresowały mnie występy przed ludźmi w moim wieku, którzy mogliby być moimi potencjalnymi znajomymi, przyjaciółmi. To właśnie te osoby w przyszłości miały być prawdopodobnie naszym słuchaczem, pracodawcom, wspólnikiem. Nie mogliśmy pozwolić sobie, by niedociągnięcia, drobne błędy sprawiły, że ludzie będą uważać nas za słabeuszy.

Chwilę potem wybrzmiał ostry dźwięk gitary Morona. Ułamek sekundy, by zbliżyć się do mikrofonu.

And the message coming from my eyes / Says, "Leave it alone" – zaśpiewałam równo z blondynem.

Zdążyłam.

Co za pieprzona ulga.

Potem wszystko szło już sprawnie. Kolejne dwie piosenki, przerwa, by zwilżyć gardło, trzy następne numery, przerwa na picie i znowu trzy piosenki.

Niektórzy nas nagrywali, inni robili zdjęcia. Powoli zaczynałam się czuć jak małpa w zoo.

Pod koniec Last Resort, co chwila któryś z członków zespołu ocierał sobie z czoła kropelki potu. Było niesamowicie gorąco, a tłok i dynamiczne ruchy wcale w tym nie pomagały. Graham pomimo obietnicy, że nie będzie dużo grał, okłamał mnie. Był chyba jednym z najbardziej aktywnych gitarzystów, za co musiałam go później ochrzanić. Na czole perliły mu się duże krople potu, które spływały po całej twarzy, na nos, a z niego skapywały na podłogę. Włosy, które tylko w pojedynczych miejscach wciąż trzymały się głowy, również były całe mokre. Blondyn wyglądał, jakby przed chwilą wziął kąpiel.

Go away with Our Song [wolno pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz