Rozdział 39. Daj mi jakiś znak.

159 10 62
                                    

Ktoś nowy pojawił się w Glasgow. W sumie to nie było nic dziwnego. To największe miasto Szkocji. Codziennie ktoś nowy mógł tutaj zawitać. W sumie to niezbyt mnie to obchodziło. Tata mówił, że nowi państwo, którzy wprowadzili się na jedno z bogatszych osiedli, mają dwóch synów, którzy byli w podobnym wieku do mojego. Nie przejęłam się tym. Miałam swoje koleżanki w szkole i jakoś niespecjalnie chciałam przyjaźnić się z jakimiś chłopakami. Pewnie byli rozpieszczeni jak wszystkie bogate dzieciaki.

Któregoś wieczora podsłuchałam, jak tata rozmawiał z mamą w kuchni. Myśleli, że już śpię.

– Dawanie popołudniowych lekcji gry na pianinie temu dzieciakowi to będzie dodatkowy zarobek – głos ojca wydawał się radosny. Tak, jakby cieszył się, że będzie mógł kogoś zarazić swoją wielką - zaraz po mamie i mnie - miłością. – Sama mówiłaś, że przydałby nam się pożytek z mojego hobby.

– Mówiłam tak, ale czy nie będziesz zbyt zmęczony? Najpierw praca, potem uczenie jakiegoś rozwydrzonego dzieciaka? Nie za bardzo mi się to podoba – byłam pewna, że matka pokręciła nosem.

– Skarbie, jeśli chłopakowi będzie słabo szło, to zrezygnuje szybciej, niż się na to napalił. Wiesz przecież, jak słomiany zapał mają dzieciaki w wieku Blair. Łapią się wszystkiego, by na samym końcu i tak leżeć przed telewizorem i się nudzić. Trochę gotówki nigdy nie zaszkodzi – ewidentnie próbował ją udobruchać. Matka za każdym razem, kiedy słyszała o muzyce, markotniała i marudziła. Szczególnie jeśli chodziło o mnie i tatę. Czy ona uważała, że gra tak nas pochłonie, że zapomnimy o niej?

– Kiedy przychodzi ten szatański pomiot od Gordonów?

– Evo, od Grahamów – poprawił ją.

Rodzeństwo Graham już od samego początku nie cieszyło się dobrą sławą pośród lokalnej społeczności. Dzieci z diabelnie złymi pomysłami. Pomimo tego, że ich lekko kręcone, jasne włosy przypominały te, które należały do aniołów, to ani trochę ich nie przypominali. To były diabliki, które na swoim osiedlu sprawiały same kłopoty. Cóż, bynajmniej tak mówiła mama. A mama przecież zawsze miała rację. Pracowała w supermarkecie, rozmawiała z wieloma ludźmi. Tak wielu ludzi nie mogło kłamać. To byłoby dziwne, gdyby dziesiątki ludzi się myliło. Na pewno mieli zupełną rację. Mama często, kiedy wracała z pracy, to szła tamtym felernym osiedlem i musiała widzieć na własne oczy, jak broją i niszczą okolicę.

Poprawka, jeden niszczył. Razem z nowymi kolegami. 

Mama powiedziała, że to ten zły chłopak za karę miał uczęszczać do taty na zajęcia.

Świetnie, przyszły bandzior będzie przesiadywał u mnie w domu – pokręciłam główką, aż warkocz uderzył mnie w czoło.

Jak szybko mu się nie znudzi to granie na pianinie albo dopóki nie ubłaga rodziców, by mu odpuścili, moje koleżanki ze szkoły już w ogóle nie będą chciały do mnie przychodzić. Nie to, żeby teraz jakoś chętnie przychodziły. Raczej obie strony wolały, kiedy to ja je odwiedzałam, a nie odwrotnie. Pewnie bały się naszego starego sąsiada, który miał problem z alkoholem – popukałam się palcem wskazującym po brodzie.

Przyszedł.

Chłopak od Grahamów. Pomiot diabła, jak to nazywała go mama. Na pierwszą lekcję przyszedł razem z ojcem - wysokim blondynem o czekoladowym spojrzeniu. Wyszczerzony od ucha do ucha chłopak, który był miniaturową wersją swojego taty, grzecznie przywitał się najpierw z moją mamą, a potem swoim przyszłym nauczycielem.

Był irytująco ciekawski, bo od razu, kiedy ojciec kazał mu wejść do środka i się rozgościć, ten od razu przybiegł do kuchni, w której siedziałam i odrabiałam lekcje.

Go away with Our Song [wolno pisane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz