CONNOR
Na skali całego swojego życia podjąłem naprawdę wiele złych decyzji. Poczynając od tych błahych, kończąc na tych, które ważyły o wielu aspektach mojego życia. Często wzruszałem ramionami na ich konsekwencje, nawet gdy spijałem je miesiącami. Przejawy człowieczeństwa miałem tylko, gdy chodziło o moich bliskich. Jednak to i tak było niczym, w porównaniu do tego co działo się ze mną teraz.
Tak. Jestem śmieciem, skurwysynem, kanalią i wieloma innymi obrzydliwymi epitetami, które skierowane zostały w moją stronę w ciągu ostatnich trzech dni. Chociaż i tak nie robiło mi różnicy słuchanie takich słów z ust Ethana, Vivienne czy Alyssy. Bo dopiero gdyby to ona bez opamiętania zrównywała mnie z błotem, poczułbym co tak właściwie znaczą.
A nazwała mnie jedynie pieprzonym dupkiem. Po tym co jej zrobiłem, zasłużyłem conajmniej na bezuczuciowego kundla.
Zbliżała się godzina dziewiąta, a ja kolejnej nocy nie zmrużyłem nawet oka. Nie mogłem nic poradzić na to, że brakowało mi Barkley. A świadomość tego, że z własnej woli ją sobie odebrałem, trzymała mnie przytomnego jeszcze znaczniej.
No dobra, może nie z własnej woli. Niby miałem wybór, ale druga opcja ani trochę mnie nie zadowalała.
Wszyscy na moją prośbę milczeli. Nie mogła się dowiedzieć co skłoniło mnie do zakończenia naszej relacji. W grę wchodziło jej bezpieczeństwo, którego nie poświęciłbym nawet za najcenniejszy klejnot na świecie.
Zgasiłem papierosa, czując już przytłoczenie nikotyną. Od momentu, kiedy ostatni raz widziałem Madeline, spaliłem dokładnie dziewięć paczek. A mijała dopiero czwarta doba. Przetarłem twarz i spojrzałem na potłuczony ekran mojego telefonu, na którym pokazało się pojedyncze powiadomienie.
Mama: Zejdź na dół. Masz gościa.
Zmarszczyłem brwi i otworzyłem okno, żeby choć trochę przewietrzyć pokój. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i wykrzywiłem twarz, zauważając na biurku woreczek strunowy z marihuaną, pełno pustych butelek po whisky, puste paczki papierosów i rozsypany popiół po skrętach i szlugach. Do czego ja się doprowadziłem? Westchnąłem i podszedłem do szafy, aby przebrać się w coś co nie śmierdziało człowiekiem, który sięgnął dna. Wyciągnąłem z niej zwykłe szare dresy, jakąś biała koszulkę i czystą bieliznę. Poszedłem do łazienki, wziąłem szybki prysznic, aby zmyć z siebie wszelkie odory używek i stanąłem ubrany już przed lustrem, obserwując z obrzydzeniem swoją sylwetkę.
Od tego felernego dnia kompletnie nie dbałem o to jak wyglądam. Rzadko kiedy pozwalałem sobie zapuścić zarost, który aktualnie mocno odznaczał się na mojej twarzy, bo nie lubiłem uczucia, któremu towarzyszyło posiadanie go. Wory pod oczami miewałem często, ale raczej nigdy, aż tak ciemne i opuchnięte.
Spuściłem wzrok i wziąłem do ręki szczoteczkę, obok której leżała ta Barkley. Zasznurowałem usta, na kolejną rzecz, która kumulowała we mnie większe wyrzuty i tęsknotę, jednak nie byłem w stanie zebrać się, żeby ją wyrzucić. Umyłem starannie zęby, unikając wzrokiem swojego odbicia w lustrze, bo gdy tylko po tym wszystkim je widziałem, miałem ochotę uderzyć z całej siły pięścią w refleks.
Wyszedłem z łazienki i zgarnąłem z łóżka telefon, aby po chwili zejść na dół, do oczekującego mnie gościa. Jeśli ponownie przyszedł Ethan, aby kolejny dzień mnie umoralniać i podrzeć mordę, to coś mu zrobię.
Jednak to co czekało mnie na dole, było chyba ostatnim na co bym wpadł. Zatrzymałem się na końcowym stopniu, gdy zielone tęczówki kobiety zatrzymały się na mojej sylwetce i odmówiłem w myślach krótkie modły do bóstw o przetrwanie następnych minut.

CZYTASZ
Imperfection
RomanceNigdy nie chciałam, żebyś był perfekcyjny. Perfekcja była nudą. Nie stanowiła dla mnie żadnego wyzwania. A ty byłeś moim najciekawszym, a zarazem najcięższym wyzwaniem. To co było w tobie perfekcyjne, to twoja niedoskonałość. I jeżeli byłoby trzeba...