7.Bagno.

1.7K 33 20
                                    

Pogoda na dworze robiła się coraz gorsza. Tak jakby wraz z moim humorem zmieniało się wszystko co jest wokół mnie.

Jestem jak tykająca bomba, której jeden ruch może zniszczyć wszystko dookoła. Nie lubiłam tego, jak łatwo było wyprowadzić mnie z równowagi, bo za każdym razem rozgrywał się ten sam schemat. Jeden zły ruch wykonany w moją stronę, potrafił wykreować w mojej głowie w milisekundę każdy możliwy sposób morderstwa, po to, żeby do końca dnia mieć beznadziejny humor. Nie umiałam radzić sobie ze złością, a najgorsze było to, że nikt, nawet ja, nie był w stanie tego uśmierzyć.

Z przemyśleń wyrwał mnie głos Connora.

— A ta twoja gosposia to nadal dla was pracuje? — zapytał, patrząc się beznamiętnie na drogę. Prawą rękę trzymał luźno na drążku od zmiany biegów, a lewa spoczywała na kierownicy.

— A co? Szukasz sprzątaczki? — również zapytał, rozsiadając się wygodniej na miejscu obok mnie.

— Raczej panienki — zaśmiał się Ethan, a Connor wykrzywił usta w szerokim uśmiechu i wzrokiem wrócił przed siebie.

Wkraczaliśmy właśnie na mniej zabudowane osiedle w Hawthorne. Domy, które zajmowały działki, robiły niesamowite wrażenie. Od wielkich pałacopoodobnych budynków, aż po nowoczesne wille. Od razu czuć było niebotyczny majątek właścicieli, co swoją drogą lekko mnie zdziwiło, bo nie zdawałam sobie sprawy, że rudowłosy zamieszkuje tak bogatą część miasta.

Connor wjechał przed bramę jednego z domów, a ja otworzyłam szeroko oczy, będąc zszokowana widokiem tak zjawiskowego domu.

Budynek utrzymywał się w białych i szarych kolorach, a duże okna osadzone praktycznie na całych ścianach, doskonale prezentowały się w połączeniu z tymi odcieniami.

Jayden wychylił rękę za auto i pilotem otworzył bramę posiadłości. Cheney zaparkował przy wielkiej fontannie, której woda była czystka, tak jakby ktoś filtrować ją przynajmniej dziesięć razy dziennie.

Wysiedliśmy z samochodu, a ja kompletnie wyłączając się z rozmów chłopaków, jak zaczarowana, oglądałam miejsce zamieszkania O'hary. Żywopłoty były idealnie przycięte, a drzewa wydawały się bardziej zielone, niż te w parkach. Kostka brukowa rozłożona pod moimi stopami ciągnęła się na kilkadziesiąt metrów co jedynie pokazywało, jak wiele pracy włożonej było w budowę tej posiadłości.

Weszliśmy do środka, gdzie powitała nas z ciepłym uśmiechem brązowowłosa kobieta. Miała na sobie czarną delikatną sukienkę, a w pasie przepleciony fartuch. Jej twarz była łagodna i radosna, dlatego trudno było mi przy niej dalej dywagować nad moim paskudnym dniem.

— Dzień dobry, panie O'haro. Mam przyszykować coś do jedzenia? — zapytała z uśmiechem podchodząc do rudowłosego. Chciała zdjąć z chłopaka kurtkę, ale ten odsunął się i spojrzał na nią prześmiewczym wzrokiem.

— Nie. Dzięki, Carol. Wracaj do sprzątania — odburknął w jej stronę. Kobieta się cofnęła i odeszła speszona w nieznanym kierunku.

Wykrzywiłam twarz w lekkim grymasie, widząc zachowanie Jaydena. Kobieta była w stosunku do niego bardzo uprzejma i nóż otwierał mi się w kieszeni, gdy widziałam jak ją traktował. Nie zasłużyła na taki akt kpiny z jego strony.

— Nie zdejmujcie butów. Carol ma w końcu za coś płacone — parsknął, rzucając niechlujnie na fotel swoją kutkę. Tak, bo namęczyłbyś się, gdybys powiesił ją na wieszaku.

Warunki w jakich mieszkał Jayden i jego sposób zachowania przed innymi, jasno pokazały, że należał do tego rodzaju bananów, którego przedstawiciele mieli od dziecka podstawiane wszystko pod nos. Czuł się wyżej postawiony, niż inni. Zapewne to właśnie majątek jego rodziny dodawał mu pewności siebie i poczucia wyższości. Bo w końcu wedle opinii dużej ilości bogaczy, wszystko dało się załatwić materialnie.

ImperfectionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz