4. Podręcznik od historii.

12.8K 379 65
                                    

Stałam przy marmurowym blacie, przebierając stopami w długich skarpetkach. Nie przebrałam się ze szkolnego mundurka, tylko od razu przyszlam do wielkiej kuchni gdzie Marianne, gosposia zatrudniona przez moją mamę właśnie gotowała zupę na kolejny dzień. Pomagałam jej w krojeniu marchewek, starannie tworząc z nich identycznie, małe słupki, przy okazji słuchając cicho grającego radia.

- Twoi rodzicie kazali przekazać, że nie zdążą wrócić na dzisiejszą kolację. - powiedziała, odgarniając czekoladowe loki z twarzy, gdy te wymsknęły się z jej koka. Była trochę wyższa ode mnie, minimalnie większa, i na pewno miała w sobie coś, czego ja nigdy nie posiądę. Błyskotliwy uśmiech. Miała ponad trzydzieści lat, ale gdy uśmiechała się z jakiegoś powodu, wyglądała młodziej niż połowa dziewczyn z mojej szkoły.

- Okej. - odpowiedziałam krótko, ciesząc się w duchu. Brak rodziców w porze kolacji znaczyło to, że wcale jej nie będzie. Nie musiałam jeść, kiedy nie patrzyli na mnie swoim wzrokiem, który coś podejrzewał.

- Jeśli nie chcesz jeść sama, mogę zostać godzinę dłużej - odparła, unosząc pokrywę dużego garnka, z którego wyskoczyła chmura gęstej pary.

Odłożyłam ostry nóż, przesypując marchewki do miski, by podać je Marianne.

- Nie ma takiej potrzeby, ale bardzo dziękuję za propozycję - odparłam, obierając kolejną marchewkę do kosza obok moich ud.

Cała ta kuchnia od zawsze mnie przerażała. Było tu zbyt jasno, zbyt biało. Nie miała żadnych czarnych przełamań, bo wszystko pokrywało się z idealną bielą, może w niektórych miejscach z jasnym granitem. Wyspa kuchenna w kształcie dużego kwadratu była opustoszała, nie biorąc pod uwagę wazonu ze sztucznymi różami na samym środku. Wszystkie meble zawsze lśniły, nigdy nie widziałam ani jednego, brudnego talerza obok zlewu, ani plamy na płycie indukcyjnej. Dwa duże okna przy blacie rozświetlały ją jeszcze bardziej, więc zachodzące teraz słońce przynajmniej na chwilę dodawało jej innego koloru.

Była pusta. Była taka... surowa. Jakby nikt nigdy nie karmił w niej niemowlaka, czy robił tostów na szybko. Była okropnie prymitywna, tak samo jak ten cały dom.

- Jesteś pewna? Jedna godzina na prawdę mnie nie zbawi, a ty przynajmniej będziesz miała z kim... no wiesz, posiedzieć - obdarzyła mnie wzrokiem z typu tych pobłażliwych, i współczujących mojej samotnej egzystencji.

- Nie gadaj bzdur, Marianne - wywróciłam oczami, biorąc jedną marchewkę do ust. - Masz w domu bobasa, który cię potrzebuje bardziej, niż rozpieszczona nastolatka, która i tak przywykła do samotności.

- Valentina. - ostrzegła mnie delikatnym tonem.

Nie odpowiedziałam, i zamiast tego wgryzłam się w marchewkę.

- Porozmawiajmy na przyjemniejszy temat - wypaliłam z propozycją. Kobieta rzuciła mi znad garnka pytające spojrzenie. - Co u mojego bobasa?

- Twojego?

- Tak. Byłam przez prawie cały okres ciąży, więc praktycznie czuję się jak jego druga mama. - wzruszyłam ramionami, powodując lekki uśmiech na twarzy Marianne. I to właśnie mi chodziło.

- Twój bobas zaczął raczkować - odpowiedziała, dalej się uśmiechając. - Obija się przy tym o każdy kąt w domu, i myje podłogę swoim małym kocykiem. Niesamowity czas - dodała z przekąsem, i lekkim sarkazmem. - A jak tam twoja terapia? - odkrząknęła.

Odetchnęłam głęboko, czując bolesne ukłucie w okolicach klatki piersiowej.

- Nie poszłam na nią.

Kobieta odłożyła chochelkę, by popatrzeć na mnie z niedowierzaniem. Wzruszyłam ramionami, jakby to była tylko lekka sprawa.

- Valentina, twoi rodzice... - zaczęła, ale przerwałam jej z pełną buzią pomarańczowego warzywa.

My Broken MuseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz