🐺4🐺

2.9K 246 43
                                    

Carter

Przez uchylone drzwi zobaczyłem podjeżdżający samochód. Ze środka wysiadł Jay i nie rozglądając się na boki ruszył prosto do szałasu. Leżałem na starym materacu, kompletnie nagi. Po całonocnym maratonie przez własną ziemię czułem się napełniony energią, której brakowało mi ostatnimi czasy, gdy tkwiłem zamknięty w betonowym więzieniu.

- Nie za dobrze ci? – zapytał rzucając na podłogę ubranie. Zwykłe jeansy, koszulę i zdarte na czubkach wysokie buty. – Przy okazji. Następnym razem sam będziesz zbierał swoje łachy. Masz szczęście, że obstawa poszła za tobą.

Cholera! Nie pomyślałem o tym wczoraj. Oczywiście mogłem jeszcze na drodze się zmienić, ale czułem potrzebę przebiegnięcia przez las jako człowiek. Spojrzenia na jezioro ludzkimi oczami, spajając się na powrót z naturą. W przeszłości zdarzały się przypadki, gdy turyści znajdowali porzucane w lesie ubrania. Gdyby to były zwykłe łachy, pies drapał. Ale znalezienie butów, które kosztowały tyle co tygodniowe wakacje dla czteroosobowej rodziny, budziło zrozumiałe zaniepokojenie.

Na szczęście, mieliśmy swoich ludzi na posterunku policji. Staraliśmy się nie zostawiać śladów w miejscach, do których mieli dostęp ludzie. Dlatego tak cholernie chroniłem ziemię, która należała do mojej rodziny.

- Ruszaj się – ponaglił Jay. - Maria od wczoraj suszy mi głowę. Jak nie wrócisz na śniadanie gotowa rzucić fartuch i poszukać roboty w MacDonaldzie a wtedy osobiście cię zabiję.

- Placek jagodowy? – zapytałem czując już jego smak na języku.

- Do tego bekon, jajecznica i mięciutkie placki z syropem klonowym. Zbieraj się, bo jak chłopaki się dobiorą do żarcia...

Nie musiał kończyć. Zerwałem się chwytając ubranie. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Maria, gospodyni w moim domu, była najlepszą kucharką na świecie. Od lat starałem się ją namówić, żeby przeniosła się do Nowego Jorku. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, za każdym razem kategorycznie odmawiała. Nie powinienem się dziwić, zważywszy na fakt, że sam dusiłem się w tym mieście.

- Zaproponuj jej swój penthouse – zaśmiał się Jay wsiadając do furgonetki. – Ty i tak więcej czasu, a w zasadzie nocy spędzasz poza domem.

- Już próbowałem – mruknąłem wyciągając ze schowka okulary przeciwsłoneczne. Nie to, że raziło mnie wschodzące słońce, ale po nieprzespanej nocy moje oczy potrzebowały nieco odpoczynku. – Ben już przyjechał?

Jay zerknął na mnie niespokojnie. Potrafił czytać w moich myślach, pod warunkiem, że tego chciałem. A sprawa mojego nieodpowiedzialnego brata była bardziej prywatna i wolałem nie dzielić się z nim własnymi myślami. Mimo to Jay wiedział, że tym razem Ben przekroczył wytyczoną przeze mnie granicę. Jeżeli kolejny raz mu odpuszczę, będzie to miało wpływ na moją pozycję, jako głowy naszego klanu.

- Jest w drodze. Chłopaki wiozą go z lotniska.

Zerknąłem na niego z zaciekawieniem. Ton, jakim to powiedział sugerował, że coś jest nie tak. Pewnie Ben znowu balował, jak to miał w zwyczaju, a teraz odsypia w drodze do domu.

- Nie jest sam.

Warknąłem. Głuchy wściekły pomruk rozszedł się w ciasnej kabinie furgonetki, brzmiąc jak ryk silników odrzutowych. Przeklęty smarkacz! Ben wiedział, że na rancho mają wstęp wyłącznie członkowie klanu. Zatrudniałem oczywiście ludzi z okolicznych miasteczek, szczególnie przy koniach, ale ludzie ci byli świadomi tego, kim jesteśmy. Nikt obcy nigdy nie pojawił się w tym miejscu, a teraz ten idiota zaprosił jakiegoś swojego koleżkę. Pewnie kolejny domorosły Picasso albo inny Rembrandt naszych czasów.

StormyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz