🐺8🐺

2.3K 219 31
                                    

- Ben chce z tobą dzisiaj porozmawiać.

Odezwał się Jay wchodząc następnego dnia do mojego gabinetu. Wczorajsze bieganie jak zawsze pozwoliło mi opanować myśli. Wiedziałem, że ten przeklęty smarkacz zrobi wszystko, aby mnie sprowokować. Jay spojrzał na mnie unosząc brwi. Zignorowałem idiotyczny uśmieszek, który pojawił się na jego ustach, skupiając się na tym, co powiedział.

- Przyjął moją ofertę? – tylko to mnie interesowało.

Gdyby Ben zgodził się na moje warunki, byłem gotów dać mu te trzy miliony, choćby w gotowce, a nawet własny penthouse na Manhattanie, byleby tylko zniknął jak najszybciej.

- Na to wygląda – stwierdził siadając po drugiej stronie biurka. - Muszę przyznać, że chociaż nigdy nie interesował się naszymi firmami, ma doskonalą orientację, jeżeli chodzi o sprawy finansowe.

- Chce więcej.

Bezczelny smarkacz. Trzy miliony, które mu zaproponowałem były jak dla mnie dobrą ceną. Nie przepracował nawet jednej minuty w całym swoim pieprzonym życiu, wydając nie swoje pieniądze na prawo i lewo. Nie dostanie nawet centa więcej, postanowiłem zaciskając pięści.

- Każ mu przyjść i to natychmiast. Dostanie tylko to co mu zaproponowałem i niech spieprza. – Warknąłem, wciąż pamiętając wczorajsze spotkanie i to co się ze mną działo, gdy patrzyła na mnie. – Gówno mnie obchodzą jego roszczenia. Albo bierze kasę, albo nie dostanie nic.

- Rozumiem twoją wściekłość, ale nie okazuj jej przy Benie – powiedział wstając z miejsca. – Jest ostatnio jakiś taki podminowany. Wybucha przy byle okazji i ciągle znika z domu.

- Nie obchodzi mnie co robi Ben. Skończyłem się z nim cackać. Najwyższy czas, żeby w końcu wziął się za siebie, ale z dala od mojej ziemi. Przyprowadź go i zostaw nas samych.

- A co z dziewczyną?

Spojrzałem w oczy mojego bety, rzucając mu nieme wyzwanie.

- Tym bardziej ona mnie nie interesuje – warknąłem. – Idź po niego. Będę czekał w bibliotece.

Czekając na Bena starałem się uspokoić. Otworzyłem wysokie okna wychodzące na taras, wpuszczając do środka świeże powietrze. Jay ma rację. Nie powinienem okazywać emocji, szczególnie przy bracie.

Już z daleka słyszałem idiotyczny śmiech brata, który próbował zagadywać Jay'a. Usiadłem na swoim miejscu, przysuwając bliżej teczkę, w której znajdowały się dokumenty. Brakowało na nich tylko podpisu Bena, który właśnie stanął w progu.

- Dobrze cię widzieć, Carter – jego wesoły głos zabrzmiał jak skrobanie ostrym pazurem po karoserii samochodu. – Jak było w San Francisco?

- Chciałeś się ze mną widzieć – odpowiedziałem ignorując pytanie.

Ben zawahał się, a przez jego twarz przemknął gniewny wyraz. Nie wiedziałem, czy jest to spowodowane moim tonem, czy też faktem, że postanowiłem przyjąć go w bibliotece. To zawsze było królestwo ojca. Z tego miejsca sądził, ułaskawiał i skazywał na śmierć. To miejsce alfy i tylko ja miałem do niego prawo.

- Tak... No cóż... - chrząknął i siadając po przeciwnej stronie biurka, wygładził pognieciony rękaw koszuli. Nie musiałem korzystać ze zmysłu węchu, żeby wyczuć wciąż ten sam zapach. Czy oprócz ćpania i pieprzenia się, robił coś innego? – Myślałem trochę o twojej propozycji...

Oparłem łokcie o poręcze skórzanego fotela czerpiąc siłę z otaczających mnie przedmiotów. Czułem obecność ojca i wszystkich moich poprzedników. Ich losy zawarte były na tysiącach kart zebranych tutaj ksiąg. Kiedyś znajdzie się tu miejsce na moją historię i chciałem, żeby nie była gorsza od nich.

StormyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz