🐺7🐺

2.6K 248 40
                                    

Carter

Wróciłem nad ranem. Głodny, wycieńczony i wciąż cholernie wściekły. Na Bena, na nią. Nawet na siebie. Czas uciekał mi przez palce, zbliżała się pełnia, a ten zapijaczony gnój wciąż gnił na mojej ziemi. Chciałem, żeby zniknął razem z nią. Nie rozumiałem tych uczuć, które szarpały się we mnie na jej widok. Mój wilk szalał we mnie jak opętany, ilekroć pomyślałem o tej dziewczynie. Do cholery! Nawet nie wiedziałem, jak ma na imię.

Utkwiła w mojej głowie. Jak drzazga wbita głęboko w ciało, nie dawała o sobie zapomnieć. Zupełnie nie rozumiałem dlaczego! Nie rozumiałem, dlaczego i ja, i mój wilk nie możemy znieść jej zapachu. Tej słodkiej woni zmieszanej z cuchnącym zapachem Bena.

W ponurym nastroju siedziałem w gabinecie. Maria trzymała się z daleka, i całe szczęście, bo nie byłem w nastroju na jej kolejne żale i pretensje. Dobra, popełniłem błąd. Nie wiedziałem, że ta dziewczyna oparzy się, ale do cholery! Był przecież przeklęty Ben! To on ją tutaj przywiózł i to on, a nie ja, powinien wziąć za nią odpowiedzialność.

- Pieprzona pijaczyna...

Usłyszałem Jay'a zanim wkroczył do domu. Po tym jak klął w myślach, wiedziałem, że właśnie taszczy do dużego domu tyłek Bena. Strzeż mnie przed zabiciem własnego brata, Panie! Znużony, potarłem dłońmi twarz. Całe szczęście, że w tym pijackim amoku, myśli Bena były równie popieprzone jak on sam. W przeciwnym wypadku, mój beta rozszarpałby go na strzępy.

- Mam zostać?

- A będziesz w stanie mnie powstrzymać? – zapytałem w myślach.

- Nawet nie będę próbował – parsknął z ironią.

- Jeszcze nie podjąłem decyzji – powiedział Ben agresywnym tonem, gdy Jay wepchnął go do gabinetu, po czym zostawił nas samych.

Wyglądał lepiej niż ostatniej nocy, choć nadal jeszcze nie wytrzeźwiał. Zapach kokainy wciąż był wyczuwalny, tak samo jak zapach seksu. Kurwa! Czyżby przed przyjściem tutaj pieprzył się z dziewczyną? Była głupsza niż myślałem, że pozwalała się tak traktować. W czasie nocnego maratonu, gdzieś w pobliżu Sakramento, w końcu dotarło do mnie, że ona się na to godzi. Z własnej woli związała się z tym degeneratem, a że Ben ma pieniądze, jest gotowa pozwalać się tak traktować dla kilku świecidełek czy nowej kiecki.

Nienawidziłem tchórzy. Gardziłem tymi trzęsącymi się ze strachu idiotami, którzy nie potrafili walczyć o swoje. Dziewczyna była taka sama. Była jak pasożyt, żerujący na bogatym kochanku. Dopilnuję, że mieli odpowiednią ilość zapasów i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.

- Wiem.

- Czego w takim razie chcesz? – zapytał i tak jak poprzednio, rozwalił się na sofie.

- Brałeś coś?

- O co ci, kurwa, chodzi?

Słysząc ten napastliwy ton, wiedziałem, że nie powstrzymał się przed tym gównem.

- Powiedziałem ci, Ben, żadnych narkotyków na mojej ziemi.

Trzymałem dłonie przyciśnięte do gładkiej powierzchni wiekowego biurka. Cholernie się bałem, że w którymś momencie swoją arogancją zerwie tę cienką nić samokontroli, jaką jeszcze miałem. Uwielbiał mnie prowokować i testować granice mojej cierpliwości.

- Dlatego pojechałem do Vegas. Musiałem wyrwać się z tego zadupia i pomyśleć nad twoją propozycją.

Pieprzenie! Chyba zapomniał, z kim miał do czynienia. Wyczuwałem to gówno z daleka.

StormyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz