🐺5🐺

2.4K 217 20
                                    

Ben

Wściekły jak nigdy wcześniej wpadłem do tego zasranego domku, który w swojej łaskawości przydzielił mi Carter i trzasnąłem drzwiami. Szlag by go trafił! Najpierw jak służącemu kazał mi czekać, a potem wezwał przed swoje oblicze. Zawszony kundel, który myśli, że jest pieprzonym królem tej dzikiej bandy! Gdyby lata temu, matka szybciej zakręciła się przy starym Bodericu, to ja teraz siedziałbym za tym wielkim biurkiem i to mnie ten zwierzak byłby winny posłuszeństwo.

Zwaliłem się na sofę, aż zajęczały w proteście sprężyny i wbiłem wzrok w drewniane belki na suficie. Domek gościnny! Dla mnie! Tymczasem Carter mieszka w wielkiej rezydencji, ma apartamenty w Nowym Jorku, Los Angeles, San Francisco i wielką posiadłość w Miami. Lepiej traktuje tych swoich kumpli niż mnie, własnego brata. Dlaczego? Bo byłem inny. Bo nigdy nie zmieniłem się w to bezmyślne bydle, którym stawał się Carter.

Bo byłem lepszy. To go tak wkurwiało. Nie potrafił przyznać, że pod każdym względem biłem ich na głowę. Może nie byłem mięśniakiem jak Carter i ten jego pies, Jay, może nie byłem tak zarozumiały i zasadniczy jak Chris, ale miałem więcej rozumu, a udawanie głupiego, miało swój cel.

Prastara przepowiednia mówiła o narodzinach wyjątkowego wilka. Osobnika, który połączy wszystkie istoty nadprzyrodzone. Wiedziałem, że to jestem ja. Idiotyczne prawo dziedziczenia skazało mnie na rolę tego drugiego, jednak wiedziałem, że mój czas właśnie nadchodzi. Odbiorę Carterowi to, co należy mi się z racji urodzenia i zostanę najpotężniejszym alfą na świecie.

Tak niewiele już brakowało. Już czułem tę przeszywającą całe ciało ekstazę. Oparłem głowę o oparcie kanapy i zamknąłem oczy, uśmiechając się. Nawet nie zauważą co ich trafiło. Będą tak pochłonięci zbliżającą się pełnią, że bez problemu zrealizuję swój plan.

Wyprostowałem się nagle, a z twarzy zniknął uśmiech. Wszystko było przygotowane. Poza jedną małą, ale jakże istotną rzeczą. Wstałem zaciskając szczęki i powoli spojrzałem w kąt, gdzie siedziała ta dziewczyna. Mój klucz i cicha broń przeciwko Carterowi.

Tamtego dnia, gdy śledząc go dotarłem do dzielnicy SoHo, nie spodziewałem się, że trafię na coś, dzięki czemu moje plany nabrały realnych kształtów. Byłem przekonany, że swój cel osiągnąłbym i bez tego, ale wolałem trzymać wszystkie atuty w garści. Poza tym, chciałem rzucić na kolana wszystkie klany, a do tego potrzebowałem jednej rzeczy, którą znaleźć mogła tylko ta dziewczyna.

Carter miał swoich szpiegów wszędzie. Prędzej czy później dotarliby do niej. Wieści rozchodziły się z prędkością światła, a te brudne kundle wszędzie wpychały swoje mokre nosy.

Cholernie irytował mnie natomiast brak rezultatów. Od kiedy zabrałem ją do siebie, praktycznie nic nie zrobiła. Z dnia na dzień budziła się we mnie potężna furia. Miała wszystko. Miejsce do spania, żarcie, wygody, jakich nie znalazłaby na ulicy. A jednak jak ten cholerny ptak w klatce przestała rysować.

Z czysto egoistycznych powodów zabrałem ją ze sobą, gdy pan i władca uprzejmie kazał mi się stawić przed swoim psim obliczem. Nie wiedziałem jak długo będę uziemiony na tej cholernej ziemi, a nie chciałem zostawiać jej samej. Mogłaby uciec, a wówczas moje plany runęłyby jak zamek z piasku. Po namyśle stwierdziłem też, że może odzyska tutaj swoje zdolności. Jakby nie było, znajdowała się praktycznie u źródła.

Bałem się jednak, że ciekawski starszy brat wywęszy ją, jak to miał w zwyczaju. Dlatego zrobiłem wszystko, aby do tego nie doszło. Z niesmakiem zmierzyłem wzrokiem kulącą się ze strachu dziewczynę. Nawet nie pamiętałem jak ma na imię. Ta prostytutka, z którą wtedy siedziała w zaułku, wspomniała je raz, czy dwa, ale gówno mnie wtedy to obchodziło. Poza tym, co z niej byłby za rozmówca? Parsknąłem śmiechem na własne myśli.

StormyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz