Rozdział 11

153 12 0
                                    

Od czternastego roku życia żyłam inaczej. Ktoś pokazał mi, że wszystko można przekształcić w zabawę i nic nie musi być wcale smutne.

Zaczęłam żyć jednocześnie przestając marzyć.

Do końca mojego życia mogę być wdzięczna Peterowi za to kogo stworzył. Dzięki niemu mogę stanąć teraz w domu mojej matki i jej męża czekając na braci Vittore.

Jayden myślał, że wspólnie zaczniemy uciekać wymigując się od zemsty, lecz po to właśnie tutaj przyszłam.

Muszę zabić ich zanim oni zabiją mnie, to właśnie powtarzam sobie odkąd się o nich dowiedziałam.

Obracając w dłoni pistolet z czarną wstążką owiniętą wokół lufy nie zastanawiałam się nad czymkolwiek. Ja po prostu pragnęłam zemsty na nich za to, że chcieli mnie zabić.

W szkole często byłam obiektem żartów i ciągłych pytań na temat mojej choroby. Wtedy już wiedziałam, że ludzie to potwory. Karmią się cudzym płaczem jakby przynosił im rozkosz.

Mogłabym odpuścić moim oprawcom, lecz wiem że oni nigdy nie daliby mi szansy na przeżycie.

Wyszłam ze swojego pokoju ubrana wciąż w podartą czarną koszulkę z logiem Nirvany oraz czarnych spodniach. Moja twarz pozostała brudna, a na ręce dalej widniała zaschnięta krew.

Podeszłam do schodów i złapałam się poręczy ręką, w której trzymałam broń. Snow i Colton mogli być teraz wszędzie, nawet za mną. Musiałam nasłuchiwać się każdego hałasu łącznie z własnym oddechem.

Metal ocierał się o poręcz wydobywając lekkie piszczenie, które przyjemnie łaskotało moje uszy. Wyłączyłam się na tyle bardzo, że nie zważałam już na nic.

Przemierzałam dom, który tylko z początku wydawał się być opuszczony, bo gdy dotarł do mnie głośny huk na parterze wiedziałam, że oni tam są.

— Gdzie jest Jayden! — wydarł się Colton.

Podeszłam do drzwi prowadzących do salonu i oparłam się o ścianę tuż obok nasłuchując ich rozmowy.

— Mówiłeś, że nic nam się nie stanie, a wypowiedziałeś mu wyrok śmierci. — kontynuował wściekły.

Uśmiechnęłam się widząc ich wytrącenie z równowagi, bo to oznaczało, że bali się nawet samych siebie.

— Skąd mogłem wiedzieć, że będzie chciał ją chronić do cholery! — krzyknął Snow.

Obaj mieli zupełnie różne tony głosu dzięki czemu mogłam ich rozróżnić. Snow mówił lekko wyższym, a Colton niższym oraz basowym.

Nagle coś stuknęło, a chwile później usłyszałam jak jeden z nich syczy z bólu.

— Bo najbardziej z nas Jayden słuchał się Petera. — odpowiedział mocniejszy głos.

Na imię mojego zmarłego chłopaka wychyliłam się celując z pistoletu w ich kierunku.

— Za to Peter nie słuchał się nikogo. — moja obecność chyba ich zdziwiła, bo  odwrócili się jednocześnie w moim kierunku.

Uśmiechnęłam się ukazując szereg zębów, a następnie złapałam pistolet w obydwie ręce mocno go ściskając.

— Już się nie boisz? — spytał wyższy.

— Będę się bała dopiero jak mnie złapiecie, Snow.

Oddałam wtedy jeden precyzyjny strzał, a kula drasnęła ucho Coltona, który złapał się za nie po chwili spoglądając na swoją rękę, na której widniała krew.

Twarze moich braci 18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz