1. Kościelny śpiew

23 2 0
                                    

– „Spójrz na mnie. Po prostu nie mogę uwierzyć w to, co oni mi zrobili. Możemy nigdy nie być wolni. Ja chcę tylko..."

– Hej! Niewiasto z piekła rodem! Jak będziesz tak majtać energicznie stopą, to spadniesz z tego dachu!

Młody chłopak, o niewiarygodnie sterczącej, rudej czuprynie, darł się wniebogłosy. Zadzierał głowę tak bardzo, że gdyby jego ciało było z gumy, położyłby kark na własnych plecach. Jako że nie było z gumy, wyglądał jakby miał zaraz sobie złamać kręgosłup – albo jakby już go sobie złamał i w chwili obecnej potrzebował pomocy – tylko jeszcze o tym nie wiedział.

Patrzył na dachową kopułę jednego z miejskich budynków. No, okej, starał się patrzeć – dachu tego nie widział za dobrze. Jego soczewki nie miały super mocy, no i stał zbyt blisko. Za to słyszał doskonale. W tym momencie był to kobiecy śpiew. Chociaż w jego własnym mniemaniu kobieta wylegująca się na spadzistym dachu kościoła wcale śpiewać nie umiała, co przeczyło wszystkim wcześniejszym odkryciom dotyczącym istot nadnaturalnych, których dokonał. Najwyraźniej czytał i oglądał zbyt mało. Do tej pory dałby sobie rękę uciąć za stwierdzenie, że ich śpiew brzmiał niczym tysiące srebrnych dzwoneczków, ewentualnie najczystsze, najbardziej idealne skrzypce jakie stworzył świat... fortepian, choćby! Tymczasem jej śpiew brzmiał jak... jak... Podrapał się po lekko piegowatym nosie.

– Hej! – krzyknął ponownie. – Heeeej!

Tak, jej śpiew brzmiał tak, jakby po tych idealnych skrzypcach przeciągano smyczkiem bez włosia. No, coś w tym rodzaju. Ewentualnie jakby przeciągano po nich piłą do drewna o przesadnie wielkich ząbkach, tępym nożem po tablicy szkolnej, krzesłem po fortepianie...

– „Spójrz na mnie! Po prostu nie mogę uwierzyć w to, co oni mi zrobili! Możemy nigdy nie być wolni... ja chcę tylko... Ja chcę tylko marzyć!"

Tragiczny w skutkach śpiew, który mógłby być tragiczny, gdyby usłyszał go ktoś jeszcze (na pewno wezwałby wtedy karetkę albo prędzej gachów z psychiatryka), rozbrzmiewał nad miasteczkiem prawie tak donośnie, jak kościelne dzwony. Rudy chłopak złapał się rękami za głowę i jęknął najgłośniej, jak umiał. A że nie umiał głośno, to śpiew nie umilkł. Jeszcze gdyby zmieniła repertuar! Wiedział, że go słyszy. Robiła to specjalnie. No, dobra, zakładał, że go słyszy, bo ostatecznie musiała mieć w uszach słuchawki. W innym wypadku nie pozwoliłaby mu sterczeć w zimie pod kościołem i drzeć się na całe gardło. Mogliby go wziąć za żebraka, gdyby nie ten drobny fakt, że północ już dawno minęła i nie było nigdzie żywej duszy. Nie znosiła żebraków, tak więc z pewnością by na to nie pozwoliła. Uważała, że są brudni i śmierdzą, a w dodatku wyłącznie kłamią. Nawet nie używają półprawd! Co do smrodu pewnie miała rację, bo nikt, tak jak ona, nie potrafił... czuć. Dosłownie.

Matka go zabije, jeśli dowie się, że wystawał pod kościołem. Na bank.

– Elisa! – rozdarł się znów. – Weź, przestań! Major Lazer był modny w poprzednim stuleciu!

Usłyszał stukanie za plecami i przywrócił ciału normalną pozycję. O dziwo, kark wcale go nie bolał. To chyba efekt naparzania w WoT. Obrócił głowę i spojrzał w stronę metalowej bramy ukrytej w ciemnościach. W tej samej sekundzie przez myśli przemknęły mu wszystkie sceny z horrorów, które czytał i oglądał. Dałby sobie drugą rękę uciąć, że coś podobnego, czytaj: metalowe bramy, a za nimi kubły na śmieci, widział chociażby w „To" Kinga. Na pewno! Przeszedł dwa kroki w stronę źródła hałasu, po czym zatrzymał się, gdy zdał sobie sprawę z tego, że wszystkie ofiary idą właśnie w stronę hałasu, w stronę cholernego źródła rychłego zgonu – zazwyczaj. Przechylił głowę tak bardzo na bok, że znajdowała się ona teraz na wysokości jego bioder. Co ciekawe biodra pozostały w tej samej, unieruchomionej strachem pozycji.

LatawceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz