215. FIND YOURSELF INSIDE TO CARRY ON

19 3 0
                                    

Tamtego dnia nie było mu łatwo to zrozumieć. Prosiłam, by mnie zostawił. Odszedł, nie miał nadziei, nie wracał, pozwolił mi i sobie o tym wszystkim zapomnieć.  Nie był to najlepszy moment na zapominanie zważywszy na zły stan zdrowia staruszki. Jego łzy, moje łzy, cała ta trauma jaką wspólnie przeżyliśmy w ogródku Mortonów. Może źle zrobiłam od początku tego nie mówiąc. Trzeba mi było postawić sprawę jasno, wyjaśnić że po tym co się stało, nie odbudujemy już tego, co nas łączyło. Ale ja nadal, nawet jeszcze po tej rozmowie miałam nadzieję, że któregoś dnia wstanę i w pamięci odnajdę tylko te piękne chwile. Było ich przecież tak wiele...

Przyjeżdżał codziennie. Nie było wieczora, by nie zjawił się w domu Mortonów. Pub był otwierany później niż zwykle i wcześniej też go zamykaliśmy. Nie było nam w tym czasie łatwo. Caroline z Evanną i Izą obsługiwały gości. Bracia także musieli być tam na miejscu. W domu siedziałam tylko ja i pani Mary. Ona najczęściej spała. Ja urzędowałam w kuchni. Przygotowywałam mikstury, krople i napary, których ręcznie pospisywane receptury znaleźliśmy z Paddy'm w encyklopedii roślin. Tych naturalnych leków nie było już w domu dużo. Zużyliśmy wszystkie te, które staruszka wypijała regularnie i konieczną była produkcja kolejnych buteleczek. Wierzyłam, że sobie damy radę. Jeśli ona mogła przedłużyć życie swojemu mężowi, to i my jej pomożemy. Nie mogło przecież być aż tak źle jak w jego przypadku. Choć czasem... Czasem wydawało mi się, że było. 

Były takie noce, gdy siedziałam przy jej łóżku, że miałam wrażenie, iż z jej odejściem nie zostanie mi już nikt. Nie miałam Paddy'ego, Jimmy również od urodzin nie odzywał się do mnie. Rodzice ostatni raz dzwonili na początku grudnia, czyli wtedy, gdy zorientowali się o moim wyjściu z ośrodka. Wtedy jeszcze nie miałam siły się z nimi użerać, więc nie odbierałam telefonów. Teraz może nawet ich potrzebowałam, ale obiecałam sobie nigdy więcej nie dzwonić do nich, choćby nawet się waliło i paliło. Ostatnim razem nie pomogli mi za bardzo. Raczej zrzucili ciężar odpowiedzialności za mnie na obcych sobie ludzi.

Gdy Patrick przyjeżdżał, nie zaglądał do pubu. Ktoś otwierał mu drzwi, a on po cichu wchodził na górę, zaglądał do pokoju, w którym siedziałam przy jej łóżku i siadał po drugiej jego stronie. Nie rozmawialiśmy. Po prostu tam z nią byliśmy. Wiedziałam, że ona wie. Najcudowniejsze było to, że uśmiechała się przez sen, gdy łapał ją za rękę. Brakowało mi go...Niby był, widziałam go, miałam na wyciągnięcie ręki, ale to już nie to samo. Wziął sobie do serca prośbę jaką ostatnio do niego miałam. Nie rozpoczynał rozmowy, chyba że sama go o coś zapytałam. Nie próbował mnie przytulić, objąć, pocałować na pożegnanie. Nawet nie patrzył na mnie dłużej niż było to konieczne. Bałam się, że przychodzi mu to zbyt łatwo. Że znowu role się odmieniły. Tym razem to ja zaczynałam pragnąć kontaktu, którego dopiero co sama mu zabroniłam. Błędne koło. 

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Paddy któregoś dnia zakomunikował nam, że wszyscy jesteśmy przez jego rodzinę zaproszeni do East Grove i jeśli tylko będzie taka możliwość, jeśli pani Mary będzie się lepiej czuła, to chciałby z bratem po nas przyjechać. Cieszyłam się, choć starałam to ukryć. Szanse na rodzinne święta malały z dnia na dzień. Staruszka czuła się coraz gorzej. Traciła przytomność kilka razy w ciągu dnia, była zbyt słaba żeby wstać z łóżka. Miałam wrażenie, że sama się już poddała, że nie chciała walczyć. Bałam się, że w końcu,któregoś dnia nie otworzy oczu i będzie za późno. Błagałam Williama i Charles'a, by zgodzili się siłą zawieźć ją ze mną do szpitala, ale nie przystali na moją prośbę. Medycyna niekonwencjonalna nie skutkowała, szpital czy lekarz był nierealny. Z Izą pojechałyśmy do biblioteki. Spędziłam tam dwa długie dni pod rząd na przekopywaniu książek medycznych i wszelkich publikacji, które mogły odpowiedzieć mi na pytanie, co jest z panią Morton. Znałam objawy, wiedziałam jak się zaczynają te omdlenia, o jakiej porze dnia, po czym... Wskazań ich przyczyn było jednak zbyt wiele, żebym mogła wyłonić jedną konkretną. Bez badań byliśmy kompletnie bezsilni. 

Paddy zadzwonił do nas w wigilijny poranek. Zapytał, czy nie ma żadnej szansy, byśmy zgodzili się jechać. Zapewnił, że w ich domu staruszka będzie miała zapewnioną równie dobrą opiekę. Ja w to nie wątpiłam, ale William się nie zgodził. Nie chciał przewozić mamy, gdy była taka słaba. Nawet jeśli oznaczało to, że nie spotka się z Barby, a nie widywali się już od kilkunastu dni. Dzwonili do siebie, rozmawiali długo, ale ona nie przyjeżdżała do Doolin, a on nie miał zamiaru ruszać się stamtąd choćby na chwilę. Tego dnia sami zrobiliśmy sobie kolację. Nie było wszystkich tradycyjnych potraw, ale Charles z Evanną od rana zrobili zakupy, a potem obie razem z Izą i Caroline zabrałyśmy się za przygotowywanie dań wigilijnych. Zasiedliśmy do stołu zobaczywszy pierwszą gwiazdę na niebie. Pani Mary spała. Nie chciała do nas dołączyć. Zresztą nikomu z nas nawet nie przyszło do głowy, by ją budzić. Nie było prezentów, nie mieliśmy na nie czasu, nie mieliśmy jak i kiedy o czymś takim pomyśleć. Było... Smutno. 

Targały mną sprzeczne uczucia. Raz chciałam zadzwonić z życzeniami do rodziców, a zaraz potem uzmysławiałam sobie, że skoro sami nie dzwonią, to widocznie nie potrzebują. Podskoczyłam na krzesełku, gdy usłyszałam dzwonek swojego telefonu. Leżał akurat na blacie kuchennym, podeszłam do niego. Nie zdążyłam spojrzeć na wyświetlacz, odebrałam go odruchowo.

- zjadłaś kolację? – głos Paddy'ego brzmiał tajemniczo. Kompletnie się go nie spodziewałam.

- jeszcze niecałą... – odparłam spoglądając w stronę siedzących przy stole przyjaciół.

- to nawet lepiej. – miałam wrażenie, że się uśmiecha – Mogłabyś ubrać się ciepło i przyjść na klify?

- teraz?

- tak. Chyba, że chcesz wystawić moją cierpliwość i zdrowie na ciężką próbę. Póki co jeszcze jakoś się trzymam, śnieg przestał sypać, więc... Dam radę jeszcze poczekać.

- zaraz tam będę... – rzuciłam do słuchawki kiwając głową z politowaniem.

Rozłączyłam się i pobiegłam do przedpokoju. Iza i William poszli w ślad za mną pytając, gdzie wybieram się o tak późnej porze.

- na klify... – odpowiedziałam uśmiechając się do nich obojga. William wiedział już po co i do kogo. Iza nadal wpatrywała się we mnie swoimi błękitnymi oczami, jakbym miała powód mojego nagłego wyjścia bardziej obrazowo wytłumaczyć. – Mam ze sobą telefon. Dzwońcie w razie czego... Pa!

Na miejsce biegłam. Nie wiem czemu. Skąd ta euforia, skąd radość ze zmiany sytuacji, w jakiej przed chwilą jeszcze trwałam. Od kilkunastu dni niemal nie wychodziłam z domu Mortonów, nie miałam czasu na nic, nie miałam czasu dla siebie. Zmartwienia i obawy związane ze zdrowiem pani Mary nie dawały mi spokojnie spać. Byłam tym wszystkim przemęczona do granic możliwości i chyba po prostu liczyłam na taką noc jak ta. 

Zaparkował samochód w miejscu, w którym zawsze to robił. Ale nie przyjechał swoim. Z oddali widziałam, że to spory, osobowy van. Nie byłam przekonana, czy to na pewno on, więc zbliżałam się do niego powoli, a gdy byłam już blisko zajrzałam ostrożnie przez szybę. Nie było tam nikogo, niewiele też mogłam dojrzeć. Rozejrzałam się dookoła... Czy to możliwe,że już odjechał? Miał przecież czekać... Moje nadzieje malały im dłużej tam stałam. W końcu zaczęłam iść w kierunku stromego urwiska. Dopadło mnie uczucie, jakbym to wszystko sobie po prostu wyobraziła. Nie stało się naprawdę, on do mnie nie dzwonił. Nie zrobiłby mi przecież tego, nie zwabił tu i nie zostawił na zimnie. Nie w Wigilię... Nie samą...

Dookoła było jasno od wszędzie zalegającego już śniegu. Księżyc nadawał mu jasnobłękitny odcień, w pobliżu żadnego nienaturalnego źródła światła. Zamknęłam oczy stanąwszy tuż na krawędzi. Chciałam sobie wyobrazić najpiękniejszy zachód słońca, jaki w życiu widziałam. Tamten, gdy żegnałam się z tym miejscem, z Paddym, ze swoim domem... I wracałam do rzeczywistości, w której pod każdym względem było mi gorzej niż tu w najgorszych momentach.

- ryzykantko... – wnet za plecami usłyszałam jego głos. Drgnęłam z przerażenia, chciałam szybko się odwrócić i nie wiem jak do tego doszło, ale jedna noga ześlizgnęła mi się w dół. Usłyszałam tylko jego krzyk – Pola!

A potem już nic więcej. Przyjemne uczucie spadania, zatapiania się w ciemności. Niebo ustąpiło miejsca oceanowi, a ja obserwowałam tą hojną wymianę nie mogąc wyjść z podziwu dla wolności wyboru, jaka została im dana. Znajome uczucie, gdy dół z górą się zamienia...Gdy zatapiałam się nie w ciemności jako takiej, a w coraz to ciemniejszych odcieniach koloru niebieskiego, które niczym innym były jak wodnymi odmętami.

Thanking Bleessed Mary - Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz