Zawsze byli to Technoblade i Wilbur. Od początku. Od samego początku. W końcu mieli wspólne łono, byli braćmi. Bliźniakami. Nierozłączni od siebie.
Nawet w śmierci.
- Życie jest niesprawiedliwe. - powiedział kiedyś Wilbur swojemu bratu, gdy obaj przeszukiwali pobliską skrzynię w poszukiwaniu kawałka jedzenia. Wszystkiego, co mogłoby ukoić ich burczące brzuchy. Mieli zaledwie pięć lat, a od chwili narodzin zostali pozostawieni sami sobie.
Przecież nikt ich nie chciał. Byli dziwakami. Wygnańcami. Zbyt piglini, żeby być ludźmi i zdecydowanie zbyt ludzcy, żeby być piglinami. Ich świńskie uszy i dolne kły wyraźnie zdradzały, jakiego rodzaju byli obrzydliwością, a mimo to te cechy w jakiś sposób utrzymywały braci przy życiu. Powstrzymały od zabicia tej dwójki we śnie. Choć spokój ducha nie był wystarczający, aby Techno nie spał z jednym okiem otwartym.
Szczerze mówiąc, to cud, że ta dwójka przetrwała tak długo. Ale w końcu czas zrobił swoje, a brak pożywienia sprawił, że chłopcy byli wychudzeni i zbyt słabi, by nawet wydostać się z pustej skrzynki po jedzeniu, w której mieszkali.
W końcu nawet najbardziej wyrozumiali członkowie ich klanu zaczęli kręcić nosem na tę dwójkę i nie rzucali już im kawałków wołowiny, gdy nikt nie patrzył. To był dzień, w którym Techno w końcu się z tego powodu załamał, płacząc do nieprzytomności w ramionach Wilbura, dopóki jego odwodnione ciało nie mogło już płakać.
Jedynym błogosławieństwem w tym wszystkim jest to, że oboje zmarli mniej więcej w tym samym czasie. Oboje byli zbyt oszołomieni, by zauważyć, kiedy uścisk drugiego rozluźnił się nieco za bardzo lub kiedy klatka piersiowa Wilbura wreszcie przestała się trząść przy każdym nierównym wdechu.
Nie, to było jedyne miłosierdzie. Tego Technoblade nie zauważył, kiedy jego bliźniak umarł w jego ramionach, nie zauważył, kiedy osoba, na której mu zależało, na świecie wzięła ostatni bolesny wdech, gdy świat pociemniał.
Nie zauważył, jak oczy, w których odbijały się jego własne, zamgliły się. Nieświadomy sposobu, w jaki pusty wzrok Wilbura był utkwiony w nim, niewidzący, ale mimo to wpatrujący się w niego bez przerwy.
Pusty. Martwy. Nieobecny.
Nie, w ogóle tego nie zauważył. Nie minęło bowiem piętnaście minut, jak piglin apatycznie wypuścił płytki oddech, zanim jego własne płuca w końcu się zatrzymały.
I tam pozostali. Dwie niewinne dusze, które nawet nie miały szansy w życiu, leżały martwe i ignorowane przez świat, w swoich kościstych ramionach w tylnym rogu alejki, która była ich jedynym schronieniem przez większość ich krótkiego życia.
Najprawdopodobniej przez kilka dni w wiosce nie odnajdzie się tej dwójki, ale w końcu upalny smród rozkładającego się mięsa wzbudzi pewne podejrzenia. Być może zostaną odnalezieni, ale tylko po to, by ich martwe zwłoki zostały wrzucone do rzeki lawy, która oddzielała ich stado od zakażonych nieumarłych zwłok ich byłych braci. Przecież nikt nie ryzykowałby odmrożenia, nawet gdyby zagrożeniem były dwa wychudzone mieszańce. Ogólnie rzecz biorąc, ich pozbycie się byłoby niewielką niedogodnością dla wioski, która pośrednio pozbawiła bliźniaków życia.
I kontynuowaliby, nieświadomi, swoje przyziemne życie, gdyby wioska po królewsku nie wkurzyła Śmierci i jej anioła.
Anioł przybył do wioski Netheru, z wysoko uniesionymi ciemnymi skrzydłami i twarzą zasłoniętą kapeluszem, co było zapowiedzią śmierci w szerokim świetle lawy.
I okazał się zapowiedzią śmierci.
To, co później stało się z miastem, można było określić jedynie jako masakrę dla jednych, a przysługę dla innych. Phil określiłby to mianem sprawiedliwości. Dopiero gdy krzyki w końcu ucichły, a ostatni Brutal udławił się własną krwią u stóp Imperatora, Phil rozpoczął polowanie.
CZYTASZ
The Golden Phoenix //PL
FanfictionW jego snach zawsze był jakiś głos. Miękki, melodyjny głos, który śpiewał kołysankę ich matki. Bardziej monotonny, ale równie kochający głos, który obiecał, że pewnego dnia nauczy go walczyć, oczywiście gdy będzie już wystarczająco duży. Kochający g...