rozdział dziesiąty.

69 4 0
                                    

Grant odwiózł mnie w okolice mojego samochodu w kompletnym milczeniu nieprzerwanym nawet jego typowymi, a wyniosłymi i tępymi tekścikami. Milczał cały czas, nie dając mi jednak w tym względnym spokoju ani grama przestrzeni na rozmyślenia. Irytowało mnie to, gdy milczał i zdawał się być tak cholernie nieprzejęty; nie denerwował się, nie wykłócał... On po prostu miał świadomość swojej wygranej, a ja za ten głupi szczególik musiałam mu dodatkowo utrzeć nosa.

Dlatego właśnie kolejny tydzień spędziłam w moim pokoju, wprawiając tym w konkretne osłupienie mojego tatę, nieprzyzwyczajonego do mojej ciągłej obecności. Zazwyczaj znikałam na całe dnie, całe noce lub w ogóle– całe doby; tym razem jednak przesiedziałam pełne siedem dni w granicach naszego domu, zajmując się jedynie zmianą mojego planu, jak i opieką nad Jokerem.

Wiedziałam, że plan tak lekki i niewiążący, aktualnie kompletnie nie sprawdziłby się w warunkach, jakie niedługo miały nad całą sytuację nadciągnąć. Utrudnianie życia Cadenowi w ogóle nie miało już sensu, ponieważ na dłuższą metę byłoby ono czynnikiem jedynie popychającym go do wyprowadzki. No, a ja chciałam osiągnąć odwrotny efekt.

Tymże tokiem myślenia powróciłam do kwestii dotychczas wyśmiewanej– branej pod uwagę, acz wyśmiewanej.

Do opcji uwiedzenia Cadena Granta.

Wiedziałam, że wciąż moim asem w rękawie były jego nieciekawe, sterydowe ciągoty, niemniej jednak ograniczanie się do samego w sobie szantażu było dla mnie opcją najzwyczajniej w świecie nudną. Jeżeli zaszłaby taka potrzeba– ograniczę się do niej. Jeżeli natomiast nie, z największą przyjemnością wybiorę ścieżkę, która uwzględni w sobie również poigranie z uczuciami Cadena i zabawienie się nimi tak, by zrozumiał wreszcie jak ogromne spustoszenie potrafią wywołać w człowieku nieczyste intencje najbliższych.

Liczyłam na to, że uda mi się wreszcie pokazać mu, jak obrzydliwy los zgotował mojej młodszej, niewinnej siostrzyczce. Miałam nadzieję, że poczuje choć cząstkę jej bólu.

*

– Świat chyba wraca do normalności – skwitował szeroko uśmiechnięty tata równo z moim wejściem do kuchni. – Wychodzisz gdzieś? Proszę, powiedz, że tak.

– Aż tak cię zmęczyło przebywanie z własnym dzieckiem? – parsknęłam, siadając na pufie w korytarzu. Zabrałam się za wiązanie pierwszego z moich białych conversów, podczas gdy tata mierzył mnie iście złowrogim spojrzeniem. – Tak, wychodzę. Widzę się z Gabe'm.

– A nie chciałabyś go tu zaprosić? Chętnie poznałbym wreszcie chłopaka, który wytrzymuje z tobą tyle czasu.

– Nie powiedziałabym, że jest pomiędzy nami coś poważnego, tato. Nie chciałabym wylatywać do niego z takimi zaproszeniami, bo chłopak jeszcze poczuje presję i co będzie? – parsknęłam, zakładając drugiego buta – Z drugiej strony... Wiesz, wyglądasz troszkę strasznie.

– Staram się, jak mogę, słońce – westchnął, obracając się w moją stronę – Po prostu chciałbym mieć pewność, że nie spotykasz się z jakimś przychlastem. Jestem w stanie ci zaufać, ale dobrze byłoby też samemu ocenić, czy jest ciebie wart.

– Jest – rzuciłam szybko, zbliżając się do niego w kilku krokach – Prędzej czy później i tak go poznasz, nie martw się. No, ale dziś będę już uciekać. Przed północą powinnam być już z powrotem.

Tak, tato, poznasz mojego nieistniejącego chłopaka. Obiecuję na wszystko.

– Mam taką nadzieję. Kot zdążył przywyknąć do tego, że ma swoją właścicielkę przez cały czas.

Ciemniejsza strona bieliOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz