rozdział dwudziesty trzeci.

42 5 0
                                    

twitter: @dekliinacja + #csbwatt

miłego czytania!

– Caden, do kurwy nędzy, zróbże coś – syknęłam, gdy chłopak po raz kolejny zmierzył mnie tępym, nieprzejętym spojrzeniem. – Ktoś tam jest, przysięgam.

Krew zawrzała mi w żyłach. Nie wierzyłam w żadne idee pokroju reinkarnacji czy zmartwychwstania, jednak miejsce na spotkanie nieznajomego mieliśmy dziś naprawdę niesprzyjające. Na tyle niesprzyjające, że przez ułamek sekundy w twarzy skrytej w gąszczu dopatrzyłam się rysów jednego z pogrzebanych w okolicy mężczyzn.

– Dobra, zanim ty zaczniesz myśleć to chłop nas zaszlachtuje – warknęłam, za kark ciągnąc Cadena tak, by wlepił wzrok w odpowiedni punkt za szybą. – Obserwuj tego typa i mów, czy przypadkiem się nie rusza, a ja sięgnę po broń.

Nie chciałam mu ufać i nie chciałam spuszczać wzroku. Byłam niemal pewna, że jeśli się obrócę, sytuacja nagle stanie się dynamiczna, a ja nie zdążę zareagować.

W normalnych warunkach nie przejęłabym się zbyt mocno; fakt, może i bym się chwilowo przestraszyła, ale potrafiłabym zachować względny rozsądek i zimną krew. Wszystko jednak zburzył Grant, który jednym tępym słówkiem zaburzył mój wewnętrzny spokój i wywabił na wierzch tę najsłabszą, najgorszą stronę, która umiała odczuwać strach. Ze strachu była właściwie zbudowana.

Nie chciałam go upominać i zwracać zbyt mocnej uwagi na to, jakim przezwiskiem zaczął mnie ostatnio nazywać. Nie chciałam protestować, bo wtedy zacząłby się doszukiwać genezy.

Znosiłam zatem każde z jego pierdolonych „serc", za każdym razem odczuwając je, jako rozgrzaną do czerwoności szpileczkę wbijaną w którąkolwiek z moich blizn. Parzyło, cholernie parzyło, jednak nie był to moment, w którym mogłam okazać słabość i wskazać, gdzie najlepiej uderzyć, by zabolało.

Za każdym razem, gdy nazywał mnie w ten sposób, przed oczami stawała mi moja biologiczna matka; wróciły mi koszmary senne, które w połączeniu z ostatnimi wydarzeniami i najściem sprawiły, że znów stawałam się słaba. Znów można było mnie zaatakować, obrazić czy wystraszyć. Choć trzymałam gardę mocniej, niż zawsze, nie potrafiłam się pozbyć niegasnącego poczucia bycia w niebezpieczeństwie.

Wiedziałam, że coś było nie tak i w realny sposób mi groziło; nie wiedziałam tylko jak się bronić. Zdecydowanie dobrym sposobem na obronę nie było obściskiwanie się z Grantem w środku lasu, ale to miała być dla mnie nauczka, by nigdy więcej nie powierzać mu samochodu.

– Tam nikogo nie ma – parsknął, gdy wreszcie dokopałam się do pistoletu leżącego na dnie mojej torebki. – Patrz.

– Ja jebię, nie dość, że głupi to jeszcze ślepy – syknęłam, jednocześnie obracając się w jego stronę na tyle zamaszyście, że pistolet przypadkiem zahaczył o jego nos. Szamotałam się na tyle, że uderzenie wcale mnie nie zdziwiło, jednak Grant zszokował się na tyle mocno, że aż poczerwieniał.

Ale poczerwieniał z irytacji, nie bólu.

– Przeładuj sobie tą jebaną broń i złaź ze mnie. Idziemy tam i udowodnię ci, że wokół, do cholery jasnej, nikogo nie ma – warknął, poruszając się pode mną niespokojnie. – Już. Nie będę się powtarzał.

Poniosło go chyba trochę.

Z samochodu dosłownie mnie wypchnął, jednak umiałam odpowiednio reagować na taki atak, przez co udało mi się ustać na równych nogach i grac niewzruszoną.

Ciemniejsza strona bieliOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz