ROZDZIAŁ 55

2 0 0
                                    


Dla Freddie'ego trzy ostatnie dni były całkowicie niejasne. Pamiętał, że chodził do pracy. To na pewno. Widział niewielkimi fragmentami w głowie, jak zamiatał podłogę, biegł na tramwaj, wymiotował na przerwach, kłócił się z kierownikiem i przyjmował zamówienia na tacosy, na które nie mógł już patrzeć. Ale gdy wracał do ciemnej kawalerki, wszystko się zmieniało. Wtedy wszystko nabierało kolorów, swędział go nos, żyły piekły a serce tak waliło, że ból rozchodził się po całej klatce piersiowej. Miał wrażenie, że latał. Ćpał takie ilości, że momentami miał wrażenie, ze umrze. Nie przerażało go na tyle, żeby przestać. Była z nim Ellie. A Zoe się do niego nie odzywała i już drugiego lipca wyjechała z rodzicami do swojej dalszej rodziny na Święto Dziękczynienia. Tak twierdził Alan.

Załamał się całkowicie. Nie potrafił wyprzeć tego wieczoru z pamięci. Gdy był trzeźwy, ciągle widział siebie, tańczącego w amoku, szarpaninę z Alanem i Zoe...Zoe stojącą w kącie, z wielkimi czerwonymi od płaczu oczami i bojącą się go. Uciekła i od kilku dni jej nie zobaczył. Zepsuł wszystko i ta myśl była jak pocisk w skroń, kończąca jego marne życie. Poddał się. Skoro ona odeszła, a Alan nienawidził go za to, że jego związek z Carol był zawieszony, gdyż też kazała dać mu spokój, nie zależało mu aż tak. Oddał się nałogowi, co wcale nie wydawało mi się takie straszne. Bo wtedy był szczęśliwy, znajdował się przy Ellie, która gładziła jego włosy i całowała po twarzy, a on miał wrażenie, że ucieka daleko od tego całego burdelu, który stworzył. Kochał to. Kochał brać. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby to rzucić. Zwłaszcza, gdy ważne dla niego osoby nie chciały go znać.

- Kurwa - syknął, gdy Ellie igłą penetrowała jego lewą rękę. Prawa nie nadawała się już do niczego. Była cała w zrostach, zgrubieniach jaśniejszych od jego skóry, które dało się wyczuć palcem. Nie dało się przez nie przebić, choć kilkukrotnie desperacko próbował to uczynić, ale albo kończyło się to potwornym bólem, rozlewem krwi czy ogromnym, mięsistym krwiakiem pod skórą, który bolał jak diabli i sprawiał, że ręka ledwo dawała się zgiąć. Lewa była pod tym kątem lepsza, choć i tam było pełno blizn, które zakrywały grube, fioletowe żyły błagające o zastrzyk.

- Czekaj, przebiję się. - Ellie była pewna swego, więc Freddie zacisnął zęby, czekając na wkłucie. Syczał, bo dziewczyna używała sporo siły, aby igła przebiła skórę, ale udało się, poleciało trochę krwi i kłuło jak diabli, ale tylko przez sekundę. Freddie to uwielbiał. Jego układ nerwowy stawał się upośledzony, więc ból fizyczny także zostawał wyłączony. Osunął się na podłogę, śmiejąc się i patrząc, jak ściany dziwnie wirują, twarda nawierzchnia staję się miękka jak materac, wciąga go, a on sam nie był pewien, czy właściwie się zapadał, czy leciał w górę.

Tak wyglądał jego poranek, a gdy Ellie wyszła, on ponownie leżał i płakał, bo zawsze po euforii następował zjazd, najgorszy aspekt zażywania. Trwał kilka godzin i sprawiał, że ciało stawało się ciężkie, niemożliwe do ruszenia, każdy krok sprawiał cierpienie, a mózg zaczynał znowu funkcjonować, przypominając o wszystkich złożonych obietnicach, najgorszych momentach życia i tym, że rzeczywistość niestety wróciła.

Jego telefon wrzeszczał od samego rana. To dziadkowie. Święto obchodzono u nich. Niestety w tym roku zamiast pięknej, lipcowej pogody, padał deszcz i było raptem piętnaście stopni. Wszyscy więc siedzieli w domach, szykując od rana ogromną kolację.

- Przyjedź do nas.

- Źle się czuję, dziadku.

- Babcia i ja nalegamy.

- Źle się czuję.

- Tym bardziej.

- Nie, chyba zostanę.

Dear, FreddieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz