Rozdział 3

4 0 0
                                    

Albo podaj mi swą rękę, albo chociaż mnie zawołaj,

Tylko nie każ mi tak czekać, aż zawiodę.

Bo pływając w Twoich myślach, tak naprawdę tonę,

W obcych słowach.


Dni przebiegały niemal jednakowo. Poranne bieganie przed świtem gdy wzgórza świeciły pustkami, a ich głowy spowijał półsen, stało się dla nich rutyną. Śniadania, podczas których wymieniali po kilka pustych słów i zajęcia, gdzie za każdym razem zbierali coraz to więcej krytyki, by było w pełni idealnie. Podczas nauki symboli uczyli się nowych wzorów dopiero po udowodnieniu, że opanowało się wszystkie z poprzednich zajęć, natomiast nauka żywiołów była podzielona na cztery różne zajęcia. Jednego dnia powietrze, drugiego ogień, trzeciego ziemia i czwartego woda – tak jak zniżały się piętra piramidowej budowli, a od piątego dnia cykl się powtarzał i wracało się na wietrzny szczyt. Było to nawet motywujące i znacznie dynamiczniejsze niż w Akademii gdzie miało się cały kwartał na opanowanie jednego żywiołu. Nauka powietrza była najprostsza, radzili sobie zarówno z drobnymi jak i solidnymi gestami, więc była dla nich czymś w rodzaju chwili odpoczynku, jak joga czy pilates. Za ziemią nie przepadali. Wymagała cierpliwości, by usłyszeć drgania pod jej powierzchnią i wykorzystać tą energię to wypchnięcia nią pni czy poruszania krzewami, a to i tak nie były końcowe efekty, jakich od nich wymagano. Nie dało się jednak ukryć, że z ich trójki to May robiła w tej dziedzinie największe postępy, bo jakkolwiek złamanie pnia drzewa wymagało zwykłej siły, tak poruszanie liśćmi czy pnączami wymagało precyzji, na jaką tylko ona potrafiła się zdobyć. Woda z powodu swojej lokalizacji była za to najbardziej interesującym żywiołem. Klaustrofobiczne podziemie wypełnione wodą po kostki i mokrymi ścianami, przesiąkniętymi wilgocią, gdzie każde słowo odbijało się echem. Same zajęcia polegały na rozpraszaniu i poruszaniu wodą, mrożeniu jej i gotowaniu, co nie przynosiło im większych trudności i wymagało jedynie odpowiednich proporcji, a po jakich wracali cali przyjemnie mokrzy, ze zmęczeniem podobnym temu, jakie odczuwa się po basenie. Problematyczny okazał się być tylko ogień, z jakim od początku Auguste radziła sobie najgorzej z całej trójki. Wywołanie go zawsze budziło w niej niepokój. Nie ufała sobie, że się nim nie poparzy ani, że nie straci nad nim kontroli, podpalając otoczenie. Rozprowadzanie go drobnymi szlakami, czy tworzenie z kul z płomieniu wykonywała z przesadnią starannością, podczas gdy Matt i May zdawali się zupełnie wierzyć swoim umiejętnościom. Polecenia takie, jak ogrodzenie się murem z ognia, wprawiały ją natomiast w małe ataki paniki. Arlette podchodziła do niej ze spokojem i zdawała się na to nie denerwować, ale jej samej było z tym bardzo źle. Jak mogła mieć więź ze Słońcem, skoro bała się ognia? Czuła się jak największa porażka, a to tylko ją złościło i sprawiało, że jeszcze bardziej nie panowała nad siłą swoich płomieni, czując, jakby miała je zaraz rozprzestrzenić na promień stu metrów. A najgorsze, że tuż po tym czekały ją zajęcia z magii rytualnej.

- Co powiesz na zakład? – rzuciła na powitanie Solette, gdy wkraczała któregoś dnia na plac do nauki symboli. – Jeśli uda ci się dziś coś osiągnąć, stawiasz mi piwo, jak nie, ja tobie. Bo ewidentnie to ty z naszej dwójki próbujesz to sabotować.

- Oczywiście, ryzykuję końcem świata byś poniosła porażkę jako instruktorka – zgodziła się z ironią Auguste, przeciągając się jak do treningu.

- Nauczyłaś się już stawać w ogniu? Bardzo by się to przydało – spytała, poważniejąc.

- Jasne, staję w nim w każdej wolnej chwili. Płonę jak drewienko kominkowe, chcesz zobaczyć? – ciągnęła głupkowato, nie przerywając rozciągania, ale Solette nie przykuła do tego większej uwagi.

Posłannicy Szatana: Magia RytualnaWhere stories live. Discover now