Rozdział 24

1 0 0
                                    

Źle się dzieje, to widać na niebie – odpłynęły łabędzie,

Płynące po tafli, w której tonęło gwiazd lśnienie,

I ziemia nie pachnie jak dawniej i burze nie grzmią tak ładnie,

To chyba nasz koniec i tego się boję i chyba nie zasnę.


Zabrali wszystko co należało do Jane, jakby nigdy jej tu nie było i choć wszędzie walały się wciąż porozrzucane rzeczy Auguste i jej pogubione włosy, to było tak strasznie pusto. Kładąc się każdej nocy w swoim łóżku, bo łóżko Jane nie pachniało jak Jane, wpatrywała się w gwiazdy, by nie w tą pustkę i wypatrywała Kasjopei. Nigdy jej się to nie udawało, ale po śmierci Jane, po jej pogrzebie, tak po prostu ją dostrzegała. Migoczące „W" centralnie nad nią. Została jej tylko Kasjopeja, a w niej wszystko.

Nie potrzebowała już ciągłego towarzystwa, ani słuchawek z zagłuszającą myśli muzyką. Wciąż o niej myślała, wciąż tęskniła, ale tylko kilka razy dziennie miała mocniejsze ukłucia w sercu, gdy pozwoliła sobie rozdrapać jakąś rzecz z pamięci, która miała z nią związek, a wcześniej nie wiedziała nawet jak ważny. Poza tym było dobrze. Czasem się uśmiechała, czasem o niej mówiła, choć z trudem, czasem nawet myślała o czymś innym, tak zupełnie, ale nie lubiła tego, bo to potem było jak budzenie się i dowiadywanie o wszystkim od nowa od swojego zaspanego umysłu. I karciła się za to w myślach, bo to chyba było za wcześnie by nie myśleć, nawet jeśli przez chwilę.

Do kontrolowania Słońca wróciła dopiero, gdy Matt i Finley powiedzieli jej, z czym będą się mierzyć. Zaczął się luty. Śnieg ustępował niegroźnym przymrozkom, rzadziej spadał, a gdy już, to rozciapywał się na ulicach, zamiast tworzyć puch. Było to te brzydkie przejście między zimą, a wiosną, gdy nic nie lśniło i nic nie kwitło. Wtedy podziękowała Solette i połączyła z energią, której tak nieświadomie jej brakowało. Wypełniła ją ciepłem i czymś tak potężnym, że aż nie chciało jej się stamtąd wracać do tego ponurego świata, który nie pozwalał jej zapomnieć o Jane i zacząć czegoś na nowo.

- I jak? – zapytała ją May, gdy już przywróciła ją do świadomości,

- Kocham je – wypaliła, zadziwiając przyjaciółkę. – Jest jak lato w Ośrodku, jak tamte walki z Solette, jak energetyk. Czuję się w obowiązku je chronić, jak coś własnego, a przecież to ono nas zabije.

- Jego brak – pouczyła ją.

- Mówię o scenariuszu bez TEJ apokalipsy – wyjaśniła, pozwalając sobie na uśmiech. – A co do tej, wszędzie wokół pusto. Nic nie dąży do zakrycia Słońca. To, co je zaćmi, pojawi się znikąd. Znowu jestem bezużyteczna. – Westchnęła, wstając na nogi.

- Ciesz się tym.

- Czym? – rzuciła na odchodne, trochę tego żałując. May nie była winna braku Jane, ani tego, że Miranda nijak jej nie przyczynia do postępu w rytuale.

Chyba sama nie wiedziała już co czuje. Czy jest w żałobie, czy jest zła, czy przerażona? Wszystko było takie nikłe i pogmatwane jednocześnie. Straciła dziewczynę, nie miała żadnego obowiązku a rytuał jawił się czymś nie do pokonania. I ten świat, wyglądający jakby nie rozumiał globalnego ocieplenia i dlaczego w lutym ma rozpocząć wiosnę. Czuła się jakby wszystko ją swędziało, a kolejka do prysznica ciągnęła się w nieskończoność.

- Żartujesz sobie?! – Usłyszała zrozpaczony głos, gdy przechodziła korytarzem.

Florence kucała pod ścianą z telefonem i wędrowała wzrokiem po kamiennej posadzce.

Posłannicy Szatana: Magia RytualnaWhere stories live. Discover now