Rozdział 29

1 0 0
                                    


Coraz ciemniej, coraz zimniej – nie umieraj, nie przestawaj,

Płonie miłość, toną miasta – nie poddawaj się, walcz, wstawaj,

Coś zamilkło, coś zamarło – a ja krzyczę, biegnę, wołam.

Już nie kocha, co żyło, czy coś żyje, co kocham?


Krok za krokiem, upadały drzewa, przelatywały gałęzie, a świst zmieniał tonację. Pozbawieni blokady musieli biec, by nie podpalić lasu, a dzięki Przeklętej Energii biegli szybciej i zwinniej omijali przeszkody, którymi atakowała ich wzburzona natura. Mocniej też dawali o sobie znać Opętanym. Nie było czasu na kolejne słowa, czy spojrzenia, gdy się rozdzielali. Po prostu to zrobili i skierowali się na najwyższe wzgórza, tak ufnie wierząc, że będąc bliżej nieba, zdołają się ponownie połączyć, bo nic innego im nie zostało.

Opętani szybko ich wytropili, pojawiając się i znikając między drzewami. Musieli się bronić. Upadali. Krwawili. Było ich za dużo. Musieli też biec, więc biegli. Nie widzieli przez to wszystkich ataków. Starsi Strażnicy nie odstępowali młodszych na krok. Przez śpiewy wiatru słychać było walki. Gwardziści przejęli na siebie część zagrożenia. Przed szczytami nastąpił kolejny rozdział. Auguste, Matt, May i Sarajah pobiegli dalej sami, a reszta zatrzymała się, by nie dopuszczać na nie Opętanych. Na każdego jednego przypadły całe gromady. Przestali się tylko bronić. Musieli wykorzystywać symbole, musieli wykorzystywać naturę, jaka sama pchała im się do rąk, nie tyle przez Przeklętą Energię, co wiatr i przelatujące drzewa. Pozostali musieli im zaufać, że to wystarczy, gdy za ich plecami armie Opętanych próbowali ich zabić Magią Zgubną. I to było najcięższe.

- Auguste – upomniała dziewczynę Arlette, gdy obie stały już na wzgórzu Mirandy z rozwianymi włosami. – Musisz się skupić!

Ta stała jednak dalej wpatrzona w kobietę, jaka z trudem radziła sobie z napierającymi Opętanymi. Wpatrzona w las pod nimi, gdzie widoczne były inne walki. Setki ludzi, a ona nie mogła wywnioskować ilu z nich było Gwardzistami. I czy jest ich wystarczająco dużo by nie przepuścili ich wszystkich na szczyty. Wpatrzona w równie wysokie góry, jakie wieńczyły dwa odległe horyzonty. Na obydwu byli jej przyjaciele, ale nie mogła tego widzieć. Ani tego, czy żyją. Usłyszała po raz dziesiętny swoje imię i opamiętała się, wciąż oddychając nerwowo i odgarniając rozwiewane włosy. Próbowała zamknąć oczy. Nie widzieć łamiących się drzew. Tarczy Księżyca, jaka widniała nad nimi tak duża, jakby nie było już dla nich nadziei. Próbowała nie myśleć o ludziach, jacy teraz bali się o swoje życie. Tylko ona i Słońce, które było po drugiej stronie globu. Ona, Słońce i Solette. Były w tym razem. Nie rozmawiała z nią, ale wiedziała to. Wzięła kilka głębszych oddechów, zaciskając dłonie na medalionie, ale nic się nie działo. Ilekroć myślała o tym, co zwykle ją przenosiło, odgłos walk przywracał ją ponownie. I wciąż słyszała swoje imię. W kółko i w kółko, jakby, kurwa, nie wiedziała, że musi się skupić. Złość na chwilę ją rozgrzała, ale zanim to złapała, uleciało. Spróbowała ponownie. Strach przekuć w irytację, w złość, w gniew i to działało, nagrzewając ją coraz mocniej.

Poczuła ból, jaki powalił ją na kolana, mało nie strącając ze wzgórza. Miała wrażenie, że mózg się jej przepalił, a krew krążyła po jej organizmie niczym lawa. Nawet łzy ją parzyły. Co się do cholery dzieje z moim Słońcem? – zmartwiła się, gdy otworzyła oczy. Nic nie widziała. Serce zabiło jej mocniej, na myśl o wizji, ale to nie była wizja. Zaczęła się bać. Słońce nigdy jej nic nie zrobiło. Musiała spróbować mimo to, jeszcze raz. Tylko ona mogła. I ponownie to poczuła, przeszywający ból z gorąca, jakby uderzył ją piorun, jakby wpadła w ognisko, ale nie zatrzymała tego. Wiedziała, że jest połączona i to wystarczyło. Ból był nie do zniesienia. Był tym, co musiała wykorzystać by utrzymać złość. A najgorsze były te przepływy zimnego prądu przez jej ciało, elektryzująco silne i wstrząsające nią od różnicy temperatur. Znała te uczucie, to była Przeklęta Energia. Mieli rację, próbowała rozbić Słońce. A ona doskonale wiedziała, jak się teraz czuje i złościło ją to, czego też w sobie nie hamowała. Z trudem przyjmowała dalsze parzenie i utrzymywała złość, jaka sprawiała, że uderzenia energii nie bolały tak bardzo. Wiedziała, że Solette też walczy, bo uderzenia czasem słabły samoistnie. Były w tym razem, w tym bólu i złości i odpowiadały za to u siebie nawzajem. Tylko, że ona nie musiała słyszeć walki za swoimi plecami i udawać, że nie boi się, że któryś symbol trafi prosto w nią. Nie musiała powierzać swojego życia kobiecie, która zabiła jej kobietę.

Posłannicy Szatana: Magia RytualnaWhere stories live. Discover now