Chociaż Benedicto udał się w stronę domków, ani myślał wejść do Dziesiątki. Zamiast tego oparł się o jej zewnętrzną ścianę i przymknął oczy, starając się zebrać myśli. Bo to, że wszystko w jego głowie zaskoczyło, nie znaczyło, że nie panował tam istny chaos.
Odkąd w szpitalu uświadomił sobie swoje uczucia, nie umiał zrozumieć, jakim cudem jeszcze nic się nie wydarzyło. Czemu owe uczucia go nie zaślepiły i czemu nie stało się nic złego? Skoro zawsze tak się działo, to z Eichim powinno wyglądać to tak samo. A jednak tak nie było, więc przez cały ten czas zastanawiał się, czy się nie pomylił. Czy nie mylił bliskiej przyjaźni z miłością. Czy jego serce jednak nie uważało, że Eichi był aż tak ważny. Ale teraz już wiedział, że klątwa postanowiła sobie z niego okrutnie zażartować.
Bo oczywiście postanowiła skumać się z klątwą Eichiego! To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Czekały obie na idealny moment, żeby uderzyć. Chociaż, prawdę mówiąc, Benedicto nie bardzo wiedział, w jaki sposób jego klątwa miała zranić Eichiego. Skoro miał być najgorszą możliwą osobą dla Benedicta, to jak sam miał na tym ucierpieć? Skoro nikt, wliczając w to cyklopicę Śrubkę i Annalise, jeszcze nie został zraniony przez sam fakt, że Benedicto coś do niego poczuł (no dobrze, może Śrubkę ubodło to, że nie zdołała go zjeść). To ci, którzy się w nim zakochiwali, dostawali w zamian złamane serce!
Tylko jakoś trudno było mu uwierzyć w to, że właśnie taki kierunek miało to obrać. Bo jeśli Eichi też coś do niego czuł, to niby jakim cudem miałby być najgorszą osobą? Nie, to zupełnie nie miało sensu. Musiało chodzić o coś innego. Przed północą dowie się, o co. Miał tylko nadzieję, że nie będzie aż tak źle.
Postanowił przejść się pomiędzy domkami. Nie miał lepszych pomysłów na to, czym mógł się zająć, a nie miał ochoty przyspieszać spotkania z Eichim, choć wiedział, że było nieuniknione. Nie był jeszcze na to gotów. Chciał sobie jeszcze odrobinę przemyśleć wszystkie odkrycia, których nagle dokonał i jeszcze najlepiej ustalić, czy mówić mu o swoich uczuciach.
W czasie krótkiego obchodu okolicy domków nie doszedł do żadnych mądrych wniosków. Zaczął się też zastanawiać, czy jednak wszystkiego nie wyolbrzymia. Może jednak Eichi wywoła w Obozie Herosów bitwę na śmierć i życie, a nie wplącze się w kłopoty sercowe? Tak, to było bardzo możliwe... A skoro tak, to powinien jednak poświęcić więcej uwagi temu, żeby być gotowym na tę ewentualność. Zawrócił więc w stronę zbrojowni. Ale po drodze tak się zamyślił, że dopiero głosy uświadomiły mu, że nie był sam.
— Teraz to się zmieniło — powiedział żeński głos, którego Benedicto w pierwszej chwili nie rozpoznał.
Uniósł głowę i zorientował się, że dziewczyną była Stella Juel. Och, znowu ona... Już miał odwrócić się i odejść, gdy dotarło do niego, że rozmawiała z nikim innym, jak z Eichim. A zaraz po tym przyciągnęła go do siebie i pocałowała.
Benedictowi pociemniało przed oczami. A więc to tak! Teraz wszystko zrozumiał. Eichi sobie z nim przez cały ten czas pogrywał!
Nie wiedząc, co robi, odwrócił się i odbiegł. Gdy już znalazł się wystarczająco daleko, przeszedł do szybkiego marszu, ale nadal oddychał szybko, co bynajmniej nie miało nic wspólnego z zadyszką. Nie, to wszystko wina tego, co zobaczył. Ale... jakim cudem? Gdyby miał problemy ze wzrokiem, pomyślałby, że coś mu się przywidziało. Ale tak nie było, widział to wyraźnie! To był pocałunek, bez cienia wątpliwości.
I nagle wszystko zaczęło się układać. Przypomniał sobie te wszystkie chwile, w których Stella Juel zaczepiała Eichiego, a ten był wobec niej podejrzanie miły. A potem usilnie chciał przekonać Benedicta, że Stella coś kombinowała. Podczas gdy jednak to było to, na co wyglądało! Czysty flirt! Tak... To było zupełnie jasne. Zmówili się, żeby zrobić z niego totalnego głupka! A on już zaczynał wierzyć, że tym razem komuś na nim zależało. Jak widać, popełnił błąd.
Szedł, dokąd nogi go niosły i w końcu znalazł się przy sośnie Thalii. Drzewie, którego magiczna moc od lat strzegła granic Obozu Herosów. Ach, tak. Znalazł się na granicy. Może to był znak? Może powinien opuścić obóz? W końcu i tak dla nikogo się tu nie liczył. Tu czy w Nowym Jorku, to bez znaczenia. Nawet nie robiło mu już różnicy, czy potwory go dopadną i zjedzą. Ale jednak... Zawrócił. Jeśli naprawdę chciał opuścić Obóz Herosów, powinien najpierw chociaż wziąć rzeczy. Być może wtedy przeżyje choć chwilę dłużej.
Przy sali artystycznej zorientował się, że ktoś zmierzał w jego kierunku. Benedicto postanowił udawać, że nikogo nie dostrzegł, w nadziei, że go nie zaczepi, bo zupełnie nie był w nastroju do rozmów. Ale nie wszystko poszło po jego myśli. Gdy był już blisko, nie zdołał powstrzymać ciekawości i zerknął w jego stronę. Tym kimś był Eichi.
— Benedicto! Jak dobrze, że cię widzę — powiedział.
— Ach, tak? — mruknął Benedicto, nie umiejąc powstrzymać sarkazmu.
Eichi musiał to dostrzec, bo zmarszczył brwi.
— No, tak? — odpowiedział. — Chcę ci o czymś powiedzieć.
— A niby o czym? Wiesz, daruj sobie.
— Co cię ugryzło? — zdziwił się Eichi. — Zrobiłem ci coś?
— Naprawdę zamierzasz zgrywać niewiniątko? — Benedicto skrzyżował ręce na piersi. — Wszystko widziałem.
— Widziałeś? Co... — urwał, by po sekundzie kontynuować. — Och... to.
— Właśnie — potaknął Benedicto. — To. Nie musisz się tłumaczyć, dobrze rozumiem, o co tu chodzi. Udało ci się zrobić ze mnie durnia, gratulacje! Ale wiesz co, nie musiałeś czekać z tym tak długo. Przynajmniej nie zacząłbym sobie wyobrażać nie wiadomo czego.
— Ale o co ci chodzi? Jak niby zrobiłem z ciebie durnia?
— Naprawdę nie wiesz, czy się nabijasz? Widziałem, jak całujesz się ze Stellą Juel!
— To nie tak jak myślisz! — zaprotestował Eichi. — Ona mnie zaskoczyła! A zaraz po tym ją odepchnąłem!
— Niby czemu mam ci wierzyć?
— Bo to prawda! Czy naprawdę jesteś taki głupi, żeby pomyśleć, że mógłbym się kochać w Stelli?
Jeśli w ten sposób Eichi chciał przekonać Benedicta, to zupełnie nie trafił.
— Aha! — zawołał syn Afrodyty. — No jasne, ja głupi! Wiesz, co, Eichi? Marcus miał co do ciebie rację.
Eichi otworzył usta, oburzony, ale nic nie powiedział. Całkowicie go zatkało. Musiał zrozumieć, że nie miał żadnych kontrargumentów. Benedictowi ten widok sprawił dziwną satysfakcję. Uśmiechnął się, chociaż bez radości.
— Nie wiesz, co powiedzieć? — odezwał się po chwili przerwy, wyjątkowo spokojnie. — Nie dziwi mnie to.
— Och, jesteś niemożliwy! — wykrzyknął w końcu Eichi w wyrazie bezsilnej frustracji.
— Wiesz, nie mam czasu więcej tego wysłuchiwać — oświadczył Benedicto. — Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Żegnam.
Wyminął Eichiego i skierował się ponownie w stronę domków. Gdy przeszedł ze sto metrów, usłyszał za sobą głos.
— Benedicto, czekaj! — zawołał Eichi błagalnie. — Posłuchaj mnie choć przez chwilę!
Ale on nie zamierzał go słuchać. Zignorował wołanie i dotarł do domku Afrodyty. Tam usiadł na swoim łóżku i wziął do rąk plecak. Ale nie zaczął się pakować. Mimo początkowej przemożnej ochoty, by natychmiast opuścić Obóz Herosów i więcej tu nie wracać, nie poddał się pokusie. To byłoby głupie dać się zjeść potworom tylko dlatego, że Eichi okazał się kompletnym draniem.
Niestety, nawet takie racjonalne rozmyślania nie pomogły zamaskować bólu rozdzierającego mu serce.
~~~~
Po pierwsze, udało mi się przedstawić nieporozumienie tak, żeby sposób myślenia Benedicta miał sens, yay! Po drugie tak, już możecie pobić Eichiego za to, jaki wredny potrafi być.
CZYTASZ
Miłość w czasach klątwy
FanfictionGdy dwóch przeklętych herosów stanie na swojej drodze, to nic nie będzie już takie jak dawniej. Przekonuje się o tym Eichi Yokoyama, który nie spodziewa się, że spotkanie z Benedictem, nowym obozowiczem wykrzykującym miłosne wyznania pod adresem cyk...