Po mnóstwie przesiadek do rozmaitych, czasem bardzo dziwnych środków transportu, oczom Benedicta ukazał się Nowy Jork.
Stary, dobry Nowy Jork! Och, jak dobrze było znowu znaleźć się w mieście. Obszary rolnicze zdecydowanie nie były ulubionym miejscem Benedicta. Gorąco, nudno, a na domiar złego wszędzie mnóstwo robactwa. A teraz jeszcze będą mu się kojarzyć z jego klątwą i dziewczyną, która wystawiła go dla boga (nie, żeby specjalnie się jej dziwił). To wszystko skłaniało go do uznania tej misji za najgorsze dni jego życia.
Tylko obecność Eichiego jakkolwiek poprawiała mu humor. Dzięki niemu chociaż nie czuł się samotny. Chociaż miał wątpliwości, czy chodziło o samą obecność drugiego człowieka, czy akurat o niego. Bardziej skłaniał się ku drugiej opcji, bo ludzie na ogół mu nie pomagali. Ale z Eichim było inaczej. Eichi go rozumiał i Benedicto widział, że naprawdę mu na nim zależało. Właściwie to był pierwszą osobą od wypadku Lidii, z którą mógł szczerze porozmawiać.
W zasadzie wcale nie tak często wspominał siostrę, ale odkąd opowiedział o niej Eichiemu, to bardzo często gościła w jego myślach. Nabrał przemożnej ochoty, by ją odwiedzić, chociaż nie łudził się, że jej stan będzie jakkolwiek lepszy. O ile w ogóle jeszcze podtrzymywano ją przy życiu. W końcu minęło już ponad dziesięć lat... Ale chciał się przekonać na własne oczy.
— Eichi? — zwrócił się do przyjaciela.
— Hm? — odpowiedział Eichi, patrząc na niego.
— Mam taki mały pomysł... Zanim wrócimy do Obozu Herosów, chciałbym zajrzeć do jednego miejsca.
— A dokąd?
— Do szpitala. Tego, do którego zabrali Lidię. To niedaleko stąd.
— Dlaczego nie? Właściwie wcale mi się nie spieszy. Możemy iść.
I tak właśnie obrali kierunek do szpitala. W drodze nie odzywali się zbytnio do siebie, ale jednak po pewnym czasie Eichi przerwał milczenie.
— Właściwie zastanawia mnie jedno. Kto płaci za pobyt twojej siostry w szpitalu? To znaczy, ty raczej nie możesz, a twój ojciec... no wiesz...
Benedicto zauważył wahanie w jego głosie. Zrozumiał, że Eichi nie chce go urazić.
— Dziadkowie Lidii mają całkiem niezły majątek, więc mogą sobie na to pozwolić — wyjaśnił. — Liczą na to, że się kiedyś wybudzi. To znaczy... ja też mam nadzieję. Ale tak realistycznie nie bardzo wierzę, że to się stanie.
— Och... A co z tobą? Skoro twoi dziadkowie są tacy bogaci...
— To nie moi dziadkowie — sprostował Benedicto. — To rodzice matki Lidii. Zresztą, nawet gdyby byli moimi dziadkami, to nie wiem, czy bym im się spodobał.
Eichi spojrzał na niego pytająco.
— To straszni rasiści — wyjaśnił Benedicto. — Szpitalowi płacą w zasadzie tylko dlatego, że Lidia wdała się w matkę. Zresztą, i tak nie lubili się z ojcem.
Wzruszył ramionami. Nie miał ochoty dalej ciągnąć tematu dziadków Lidii, zwłaszcza że i tak widział ich może raz w życiu. Więcej usłyszał o nich od samej Lidii. Eichi chyba to zrozumiał, bo więcej nie dopytywał.
Gdy dotarli do szpitala, Eichi oznajmił, że będzie się kręcił gdzieś po okolicy, tak więc Benedicto wszedł do środka sam. Choć dobrze wiedział, gdzie powinien iść, i tak dał się poprowadzić lekarzowi. Starał się skupić na jego słowach, choć tak średnio mu wychodziło.
— Uprzedzam pana, że jej stan nie zmienił się od poprzedniego razu. Nadal nie ma z nią kontaktu, chociaż dokładamy wszelkich starań, by jej pomóc.
Benedicto nie spodziewał się niczego innego. Zresztą nie po to tu przyszedł — chciał po prostu ją zobaczyć, chociaż nie przypuszczał, by mogło to mu jakkolwiek pomóc. W końcu wszedł do małej sali z jednym łóżkiem. Usiadł na krześle i przyjrzał się leżącej kobiecie.
Lidia nie zmieniła się zbytnio od wypadku. Jej blada cera kontrastowała z ciemnobrązowymi włosami, które rozsypały się na poduszce wokół jej twarzy. Jak zawsze, miała zamknięte oczy i wyglądała po prostu tak, jakby zwyczajnie spała i już zaraz miała się obudzić. Ale Benedicto wiedział, że tak się nie stanie. Musiał się pogodzić z faktem, że jeszcze długo pozostanie tutaj, podłączona do całej aparatury i pod czujnym okiem lekarzy, starających się jej jakkolwiek pomóc.
— Cześć — mruknął. Czasem się zastanawiał, czy siostra go słyszy. — Wiesz, dużo się wydarzyło...
Przerwał. Nie wiedział, jak ująć w słowa wszystko to, co myślał i czuł. I co właściwie chciał powiedzieć, od czego zacząć. Bo rzeczywiście się dużo działo, a fakt, że okazał się greckim herosem, dość znacząco zmienił jego życie. No i...
— Chyba w końcu znalazłem swoje miejsce — odezwał się wreszcie. — To znaczy... To zależy, jak na to patrzeć. Ludzie w Obozie Herosów są dziwni. Moje rodzeństwo okropnie mnie wkurza... To znaczy, rodzeństwo od strony mamy. Bo wiesz, w końcu dowiedziałem się, kim ona jest. Nie spotkałem jej... Widziałem ją tylko raz we śnie. Była piękna. I pewnie nie uwierzysz, jeśli powiem ci, kto to jest. Sama Afrodyta. I to nie kobieta o takim imieniu, tylko naprawdę Afrodyta, ta bogini. Tak, bogowie istnieją. I to przez nich mam moją klątwę.
Pamiętał bardzo dobrze, kiedy uświadomił sobie istnienie klątwy i opowiadał o niej Lidii. Czuł się wtedy dość głupio i zastanawiał się, czy nie przesadza, ale teraz, patrząc na wszystko, co się stało, był pewien, że miał rację. I to, szczerze mówiąc, ostatnio zaczynało go niepokoić, ale nie rozumiał, dlaczego.
— W ogóle to wyobraź sobie, że poznałem jeszcze kogoś, kto jest przeklęty. Też mieszka w Obozie Herosów. Nazywa się Eichi. — Mówiąc to imię, uśmiechnął się rozczulony. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że go mam, wiesz? Może i znamy się od niedawna, ale znaczy dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Ja... Gdyby nie ta klątwa, to może nawet bym pomyślał, że to coś więcej. Ale to chyba niemożliwe. Ona zwykle uderza znienacka. Zresztą... To musiałoby znaczyć, że nie jest dla mnie odpowiedni.
Gdy powiedział to na głos, nagle zorientował się, na czym polegał jego niepokój. Jeśli faktycznie rozgryzł klątwę i działała tak, jak zawsze sądził, to albo mylił się w swoich uczuciach, albo już wkrótce miało wydarzyć się coś złego. I prawdę mówiąc, zdecydowanie wolał się mylić.
Wolał nie kochać Eichiego, niż doprowadzić do tragedii.
~~~~
Tu znowu niewiele się dzieje pod względem samej akcji. ALE BENEDICTO W KOŃCU PRZYZNAJE, ŻE JUŻ TOTALNIE PRZEPADŁ! To kwestia tych pięknych, czarnych oczu Eichiego, mówię Wam. Następne sceny to już będzie arc kulminacyjny. Szykujcie się.
CZYTASZ
Miłość w czasach klątwy
FanfictionGdy dwóch przeklętych herosów stanie na swojej drodze, to nic nie będzie już takie jak dawniej. Przekonuje się o tym Eichi Yokoyama, który nie spodziewa się, że spotkanie z Benedictem, nowym obozowiczem wykrzykującym miłosne wyznania pod adresem cyk...