XXXV Gdzie ty, tam i on

0 0 0
                                    

Benedicta naprawdę zaczynało niepokoić zachowanie Eichiego. Coraz częściej pogrążał się w rozmyślaniach, a gdy udawało mu się nakłonić go do mówienia, okazywało się, że zwykle dotyczyły tego samego — co przyniesie przyszłość. Obsesyjnie wałkował ten temat i zawsze dochodził do konkluzji, że coś jest z nim nie tak i nie ma w nim nic specjalnego. „Jedyne, co mnie wyróżnia, to moja klątwa" — tak raz powiedział i Benedicto przypuszczał, że to z tego powodu już pewien czas temu zrezygnował z szukania niezawodnych sposobów na szczęście. Jakby bał się, że bez klątwy już nie będzie miał nic.

Dobrze wiedział, że żeby Eichi zmienił zdanie, musiałby się wciągnąć w jakieś nowe zajęcie, bo w roku szkolnym, gdy był zajęty nauką, to nie narzekał aż tak. To znaczy, Andrew wyciągał go na treningi łucznictwa, ale Eichi traktował to raczej jak poboczne zajęcie niż nową pasję. Trochę szkoda, bo jak Benedicto go tak obserwował, to szybko doszedł do wniosku, że gdyby włożył w to nieco więcej serca, to szybko stałby się naprawdę dobry. Ale jego myśli były gdzieś indziej...

Benedicto zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie mógł zbyt wiele zrobić. Był w stanie jedynie dotrzymywać Eichiemu towarzystwa, które najczęściej przybierało formę rozmów na nawet najgłupsze tematy, włóczenia się po Obozie Herosów (i czasem poza nim) oraz migdalenia się w domku Zeusa. Starał się unikać wchodzenia w drażniący Eichiego temat, chociaż ten i tak znajdował zawsze sposób, by do niego jakoś przejść. Jedyną skuteczną, choć krótkotrwałą metodą na odciągnięcie jego myśli, było zajęcie go fizycznie, chociaż tej Benedicto nie chciał nadużywać. I to nawet nie dlatego, że obawiał się, iż w końcu ktoś ich przyłapie. Bardziej bał się tego, że rozpali w Eichim żądzę, której nie będzie mógł już powstrzymać, a to z pewnością źle by się skończyło, przynajmniej teraz.

Gdy Eichi poszedł dalej wypytywać herosów o ich plany życiowe (o ile w ogóle został jeszcze ktoś poza Stellą Juel, kogo nie zaczepił), Benedicto postanowił się przejść, a później być może potrenować, ale jeszcze nie wiedział, co dokładnie. Gdy tak spacerował, na swojej drodze napotkał Marcusa, który odbywał swój zwyczajowy spacer po śpiewaniu. Przywitał się i przyłączył do niego, bo akurat jego obecności Weasel się nie sprzeciwiał. Wiedział jednak, że nie ma się co raczej spodziewać po nim rozmowy. Ale ten go zaskoczył.

— Ciekawe uszka — odezwał się.

Benedicto przypomniał sobie, że na głowie nadal miał opaskę z psimi uszami.

— A tak, rzeczywiście, dzięki — odparł. — Są nawet wygodne, zapomniałem, że je noszę — przyznał.

Przez chwilę szli w milczeniu, aż Benedicto znowu przerwał ciszę:

— Co słychać?

— Wszystko w porządku — odpowiedział Marcus. — Lekcje śpiewu dobrze mi idą. Jestem zadowolony.

Benedicto oczywiście wiedział, że to miało znaczyć „udoskonalam swoje moce, nawet jeśli nie są zbyt przyjemne dla ludzkiego ucha", wiedział również, że postępy Marcusa były naprawdę spore, skoro swoimi zdolnościami zdołał manipulować blemmejami, na ogół odpornymi na muzyczną magię. To był prawdziwy talent.

— A u ciebie co tam?

— Stara bieda — westchnął Benedicto. — Nie ma o czym gadać...

— To właściwie trochę przykre — stwierdził Marcus.

— Co takiego?

— Że niezbyt masz o czym rozmawiać z innymi. Odnoszę wrażenie, że gadasz tylko z Yokoyamą.

Benedicta zdziwił fakt, że to akurat Marcus mówił takie rzeczy, skoro sam nie był zbyt rozmowny.

— Nie no, rozmawiam z innymi...

Miłość w czasach klątwyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz