Przez kilka dobrych minut Eichi nie umiał się ruszyć z miejsca. Wpatrywał się tępo przed siebie i zupełnie nie przyjmował do wiadomości tego, co się wydarzyło. Naprawdę, już doświadczenia ze Stellą były wystarczająco przykre. Ale to? To już jakaś przesada!
Benedicto to widział... Ale nie widział wszystkiego, to na pewno, bo inaczej nie zinterpretowałby sytuacji tak opacznie! Zrozumiałby natychmiast jego intencje! Ech, no czemu? Czemu nie mógł patrzeć chociaż przez kilka sekund dłużej? A zresztą, nawet jeśli nie było mu to dane, to jakim cudem w ogóle wyciągnął takie wnioski? Czy naprawdę sądził, że Eichi był takim dobrym aktorem, by go skutecznie oszukać? I to jeszcze przez całe miesiące... „Nie musiałeś czekać z tym tak długo". Benedicto uważał, że cała ich relacja od początku była jednym wielkim żartem! Nie, naprawdę, to musiał być jakiś okropny sen.
Uszczypnął się w ramię, ale to nic nie dało. Nie obudził się, rzeczywistość się nie rozpłynęła, zastąpiona lepszą wersją. Nie, to działo się naprawdę. Stał na dworze, w zimny grudniowy dzień, wytrącony z równowagi przez Stellę Juel, a Benedicto Morte właśnie go kompletnie znienawidził za coś, czego nie zrobił. To było już za dużo na dziś.
— Masz, co chciałaś, ty głupia klątwo! — krzyknął prosto w niebo. Głos mu zadrżał. — Zadowolona?!
Być może dalej by tak wrzeszczał, ale słowa uwięzły mu w gardle. Dobrze wiedział, że gdyby spróbował powiedzieć coś jeszcze, to już zupełnie nie wytrzyma. Zerknął w stronę domków; jego uwadze nie uszło, że obraz mu się nieco rozmazał przed oczami. Ostatnie, na co teraz miał ochotę, to iść tam i natknąć się na jakiegoś obozowicza. Podążył więc w stronę znajdującego się nieopodal lasu. I gdy się w nim znalazł, cieszył się, że to zrobił, bo już nie umiał dłużej powstrzymywać łez. Zanim się obejrzał, już szlochał głośno, rad, że nikt nie mógł go teraz zobaczyć.
Eichi dostrzegł upływające godziny dopiero, gdy niebo pociemniało. Przez cały ten czas włóczył się po lesie, nie spotykając nikogo, herosa, zwierzęcia czy potwora i uparcie ignorował narastający ból nóg zmęczonych wędrówką. Obawiał się, że jeśli się zatrzyma, to już tak zostanie na zawsze. Ale nadejście zmroku było dla niego znakiem, że jednak powinien zrobić coś innego. Ale co? Opuścić las? Na to nie miał ochoty. W obozie z pewnością dopadliby go herosi zaciekawieni tym, co ostatecznie wywinęła jego klątwa, a poza jego granicami potwory szybko by go wywęszyły — w tym stanie nie miałyby trudności z pokonaniem go. Ale jednak nie mógł chodzić tak wiecznie. Ostatecznie zdecydował się przysiąść na chwilę na zwalonym pniu.
Spojrzał w niebo, teraz już zupełnie ciemne. Dostrzegł na nim pojedyncze gwiazdy, które tu było widać lepiej niż w mieście. Gwiazdy... Nagle jego pamięć przywołała wersy przepowiedni, o których dawno nie myślał.
„Gwiazda na twojej drodze stanie i miłość, choć nie chcesz, bezprawnie zagarnie".
Gwiazda... Oczami wyobraźni ujrzał bransoletkę Stelli, z gwiazdą. No oczywiście... To ona była gwiazdą. Ale nadal nie rozumiał ostatniego wersu. Miłość bezprawnie zagarnie... Ale przecież nie zagarnęła miłości! Fakt, całując Eichiego, zraziła do niego Benedicta, ale słowo „zagarnie" nie bardzo tu pasowało. To prędzej jego samego mogła zagarnąć! Ale przecież się jej nie udało. Bo, jak szczerze jej to wyznał, nie czuł do niej nic. Jednak Benedicto tak myślał... Myślał, że Stella zagarnęła Eichiego dla siebie.
I wtedy zaskoczyło. Miłością z przepowiedni wcale nie był Benedicto, tylko on sam! Bo przecież nie mówiła, o czyją miłość chodziło. Ale jeśli jego wnioskowania były słuszne, to musiało to oznaczać, że Benedicto jednak coś do niego czuł. A jeśli tak, to nic dziwnego, że zareagował w ten sposób.
CZYTASZ
Miłość w czasach klątwy
ФанфикGdy dwóch przeklętych herosów stanie na swojej drodze, to nic nie będzie już takie jak dawniej. Przekonuje się o tym Eichi Yokoyama, który nie spodziewa się, że spotkanie z Benedictem, nowym obozowiczem wykrzykującym miłosne wyznania pod adresem cyk...