XIX To nie była tylko gra

0 0 0
                                    

Gdy tylko Benedicto otworzył oczy, dostrzegł pochylające się nad nim sylwetki swojego licznego rodzeństwa. Poczuł się niemal tak jak na początku swojego pobytu w Obozie Herosów, kiedy wszyscy interesowali się jego zauroczeniem cyklopicą. Teraz oczywiście musiało chodzić o coś innego i chyba nawet wiedział, o co. Nie do wiary, jak szybko rozchodziły się tu plotki!

— Dajcie mi się chociaż podnieść — mruknął, rozespany.

Tamci odsunęli się nieco od jego łóżka, ale i tak go bacznie obserwowali, jakby stał się zwierzęciem w zoo. Tymczasem Benedicto niechętnie wstał. Chciał pospać nieco dłużej, bo położył się stanowczo zbyt późno, a potem jeszcze długo nie mógł zasnąć, ale nie łudził się, że inne dzieci Afrodyty na to pozwolą. Były spragnione plotek i przekonania się na własne oczy, czy znajdowało się w nich ziarno prawdy. On jednak postanowił jeszcze nieco się pobawić. Niech czekają! Dlatego właśnie nie spieszył się z poranną toaletą. A gdy wyszedł z łazienki, nie umiał się powstrzymać przed podejściem do Stelli Juel, która jako jedyna się nim nie interesowała i malowała paznokcie, siedząc na swoim łóżku.

— Mamy przyjemny dzień, prawda, siostrzyczko? — zakpił.

Stella podniosła wzrok.

— Prześliczny — odpowiedziała nieco nieprzytomnie.

To nieco zdziwiło Benedicta, który spodziewał się raczej irytacji, a nie takiej obojętności. Poczuł, że coś się za tym kryło. Tymczasem Stella wróciła do malowania paznokci, na głęboki odcień niebieskiego. A on pomyślał, że być może wiedział, o co jej chodziło.

— To nie była tylko gra, prawda? — powiedział cicho. — Nawet ty nie mogłabyś się tak pomylić.

— Nie jestem taka głupia, za jaką mnie masz — mruknęła dziewczyna. — A Bella niech myśli sobie, co chce. Chociaż zresztą, nieważne. Nie wiem, czemu miałabym cokolwiek mówić akurat tobie.

Benedicto nie odpowiedział. Racja, jemu nie powinna nic mówić. To nie o niego chodziło. Nigdy o niego nie chodziło. A teraz, gdy było skończone, Stella Juel musiała się pogodzić z walką, którą już na samym początku przegrała. Odszedł, pozwalając jej na dalsze samotne rozmyślania. Choć jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie zrobiłby wszystko, żeby jej dopiec, to teraz doszedł do wniosku, że to jednak nie miało sensu. Postanowił nikomu nie wspominać o tej rozmowie.

Rodzeństwo zgodnie podążało za nim w drodze na śniadanie, jakby myśleli, że w jej czasie wydarzy się cokolwiek niezwykłego. Niestety, nie wydarzyło się, poza tym, że Benedicto usiadł tak, by mieć widok na stolik Ateny. Eichi wpadł na ten sam pomysł ze zwróceniem się ku stolikowi Afrodyty i teraz chociaż mogli się porozumieć bez słów.

„Nie dają mi spokoju" — przekazał Benedicto.

„Mnie też" — zasygnalizował Eichi.

Benedicto zrobił kolejną minę i miał nadzieję, że Eichi zrozumie, że znaczyło to: „spotkajmy się później". Syn Ateny kiwnął głową, więc być może zrozumiał. Benedicto postanowił nie ciągnąć dłużej tej niemej konwersacji, w obawie, że rodzeństwo go rozszyfruje. Chociaż nie do końca był pewien, czemu tak bardzo tego nie chciał, skoro sam fakt, który tamci chcieli potwierdzić, napełniał go takim szczęściem. Być może dlatego, że chciał się spotkać z Eichim sam na sam, a nie z przynajmniej dziesięcioma parami śledzących ich oczu.

Kilkoro innych dzieci Afrodyty, choć już nie tak wiele jak wcześniej, podążyło za nim aż na arenę treningową, choć nie łudził się, że którekolwiek z nich interesowała walka. A on, już niespecjalnie się nimi przejmując, niedługo potem skrzyżował miecz z mieczem Eichiego. Chociaż większość jego umysłu była zajęta szermierką, zdołał zmusić pozostałą część do skupienia się na rozmowie.

Miłość w czasach klątwyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz