Czuł.
Czuł wszystko, a może nawet za dużo.
Czuł miękkość ust i delikatność przesuwanego w palcach materiału, czuł świeży zapach szamponu i....zarost?
Co się właśnie stało, dlaczego całował się z facetem i dlaczego tym cholernym facetem musiał być Cas...
- Dean! Dean, cholera jasna, wstawaj! -nad uchem rozdarł mu się młodszy brat, którego nijak nie można było nazwać małym.
Wyżej wspomniany już Dean niechętnie otworzył oczy i spojrzał na zegarek, migające cyferki wskazywały szóstą trzydzieści siedem rano.
Dłuższą chwilę zajęło mu pojęcie gdzie się znajduje i co się właśnie wydarzyło w jego głowie.
Sen. Tylko sen. Kolejny sen z serii ''jak przelecieć anioła'', którą śmiało można by sygnaturowa nazwiskiem Winchester. To chyba była ich rodzinna przypadłość, mieli wieczne i nieustające problemy z tymi skrzydlatymi rycerzykami w lekko zakurzonych zbrojach. Prawdę mówiąc to nawet nie ich wina, sam wielki Bóg tak to sobie wymyślił, a oni tylko trochę namieszali w przebiegu gry.
Najpierw naczelny wojownik Nieba, Michael zrobił sobie naczynie z ich ojca.
Potem mięli odegrać najważniejsze role w apokalipsie.
W międzyczasie zginął (albo bardzo dobrze udawał, że zginął) Gabriel, być może ich najpotężniejszy sprzymierzeniec, a Sam mimo, że udawał twardego to z tej okazji zdarzyło mu się przeryczeć parę nocy z twarzą w poduszce, jednak Dean, jak to dobry starszy brat, udawał, że nic się nie dzieje i nie wie o co chodzi.
Jeszcze tylko trochę potem Dean zaczął mieć sny. Zawsze był tam on i zawsze był tam Cas, zawsze w tak samo jednoznacznej sytuacji, a Winchester za każdym razem był tak samo zdziwiony, jak jego własny umysł mógł mu robić takie rzeczy.
***
W tym samym czasie po motelowym pokoju wyłożonym tapetą w kwiatki bezładnie miotał się młodszy z braci. Kręcił się tak, aż uzbierał na małym stoliku swój obowiązkowy zestaw skauta składający się z dziennika taty, laptopa, telefonu, dwóch wielkich kaw i czegoś co wyglądało jak wczorajszy burger. Dean nie komentował, sam pod wpływem zapachu kawy zaczynał odczuwać wielką dziurę kofeinową, która powstała w jego organizmie.
Mieli sprawę, a to oznaczało spanie po cztery godziny i szukanie informacji aż do skraju wytrzymałości, tak już było, tak wyglądało całe ich życie, wszystko, nawet cholerna apokalipsa albo brak duszy w Samie, to wszystko było jedną wielką sprawą.
Prawdę mówiąc, Dean myślał, że podskoczy z radości kiedy okazało się, że ich następnym zadaniem jest zlikwidowanie kilku wampirów grasujących po mieście, bądź co bądź, zwykłe, tradycyjne polowanie było lepsze i zwyczajnie prostsze niż odzyskiwanie duszy młodszego brata.
Nie oznaczało to jednak ani długich spacerów po plaży, ani spokojnego popijania herbatki, może trochę dlatego, że nie mieli z kim tego robić, a może trochę dlatego, że mimo wszelkich pozorów sprawa nie była taka zwyczajna.
Po tym jak wczoraj razem z Sammym wbili się w garnitury, wsiedli do Impali i pojechali w odpowiednie miejsce Ann Arbor udało im się dowiedzieć, że ofiarami byli losowi, zupełnie niezwiązani ze sobą ludzie, oraz, że według świadka sprawcy mieli wyglądać identycznie jak główni bohaterowie Zmierzchu.
Fakt, faktem, na początku myśleli, że to skrót myślowy i nastolatce chodzi o coś, co wyssało jej znajomych, a potem dało nogę.
Mylili się. Przez dobre dwadzieścia minut zawzięcie mówiła, że para faktycznie wyglądała jak postaci z popularnej sagi, a bracia, mimo całego sceptycyzmu zaczynali nabierać podejrzeń.
Ich skojarzenie od razu spoczęło na shapeshifterach, klasycznych wampirach po operacjach plastycznych albo czymś, co Dean zdążył ochrzcić shapevampem.
CZYTASZ
bloodflood || spn
FanfictionWinchesterowie... sami w sobie są jak magnes na wszelkiego rodzaju nadnaturalne problemy, a co jeśli dodać do tego poszukiwane anioły, króla piekła i całą zgraję potworów czekających tylko, aż któremuś z nich powinie się noga?