26. 99 Problems

848 95 1
                                        

Gdyby nie wyuczone przez wieki opanowanie, Gabe pewnie właśnie zacząłby krzyczeć. Był pieprzonym Kanclerzem, prawą ręką Boga, ale to wszystko nie dość że go przerażało, to jeszcze zdecydowanie przekraczało jego kompetencje. Przy okazji też zdał sobie sprawę, że Winchesterowie musieli czuć się podobnie przez zdecydowaną większość życia i szczerze zaczął im współczuć.

Kiedy tylko Archanioł oraz kilku jego braci zebrało się wkoło okrągłego stołu z ciemnego drewna i wysłuchało definitywnie niepokojącego raportu z ust Michaela, Gabriel zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, z tego, że ostatni czas nie był żartem i że faktycznie nadchodzi coś, z czym być może nigdy wcześniej nie mieli do czynienia.

Pomimo, że zarówno Gabe jak i jego bracia czuli się jak zdezorientowane dzieci we mgle, wspólnie ustalili, że w zaistniałej sytuacji siedzenie z założonymi rękami jest najgorszą z możliwych opcji. Dlatego właśnie niewiele czasu później, podjęto kroki, początkowo niewielkie, z czasem jednak zyskujące na wartości.

Michael zaoferował swoją pomoc w zakresie zmobilizowania wszystkich swoich podkomendnych oddziałów, sprawdzenia ich zdolności bojowych, a przy okazji też uświadomienia Skrzydlatym, że tym razem to nie są ćwiczenia.

Lucyfer niemal w trybie natychmiastowym udał się do swojego nowo odzyskanego imperium i zajął się upewnieniem, że siły Otchłani nie postradały rozumu w czasie jego nieobecności i że pomimo całej niechęci do Boga i jego pierzastych dzieci pomogą chronić świat, w którym notabene im też przyszło żyć.

Gabriel, jak to on, został oddelegowany do zajęcia się opinią publiczną, miał mobilizować anioły do ewentualnego stawiania oporu, a przy okazji do uspokajania każdego napotkanego skrzydlatego, tak, aby nie było nawet najmniejszej szansy na wybuch większego zamieszania.

Cała reszta poinformowanych Skrzydlatych zbierała siły i patrolowała granice światów, a potężne oddziały Aniołów zostały oddelegowane na ziemię, gdzie z braku naczyń, tworzyły na niebie świecącą łunę, przyciągającą coraz istotniejszą liczbę gapiów. Wśród obserwujących znajdowały się głównie dzieci, nie brakowało jednak duchownych albo speców od domniemanego końca świata, którzy w zaistniałej sytuacji niespecjalnie mijali się z prawdą.

***

Bracia Winchester w jednej chwili siedzieli wspólnie w pokoju, który Sam zazwyczaj dzielił z Gabrielem, kiedy w chwili nie dłuższej niż mrugnięcie oka znaleźli się w miejscu, które Niebem definitywnie nie było.

Zapadające się łóżka, obdrapane ściany i czarno-biały telewizor w rogu pokoju dość jasno i wyraźnie dały im do zrozumienia, że z niezrozumiałych przyczyn znaleźli się w motelowym pokoju, z którego ostatnio zabrali ich Skrzydlaci.

Obydwoje momentalnie wiedzieli, że coś musi być nie tak skoro bez zapowiedzi i ostrzeżenia zostali dość brutalnie wydaleni z Nieba.

- Cas! Cas, cholera jasna! Ty pierzasty kretynie, gdzie jesteś? - Głos Deana przeciął powietrze prawie tak brutalnie jak piła mechaniczna biedne pnie drzew.

- Dean, on chyba cię nie słyszy. - Za to stwierdzenie Sam został zmierzony najzimniejszym spojrzeniem na jakie jego starszy brat mógł się zdobyć w tamtej sytuacji. - No dobrze, być może słyszy, ale nie może zareagować. - Łoś dla ratowania własnego tyłka postanowił spróbować innej taktyki.

Starszy z Winchesterów ze zrezygnowaniem opadł na jeden z foteli w paskudnie zielonym odcieniu i wyraźnie zrezygnowany oparł głowę na dłoni. Sam bardzo dobrze znał tą pozycję, wiedział, że Dean przybiera ją zawsze kiedy musi pomyśleć, bo ani trochę nie wie co dalej, i jeśli Łoś miał być ze sobą szczery, to, że Dean usiadł tak a nie inaczej napawało go niemym przerażeniem.

Fakt, zdawał sobie sprawę z tego, że musiało wydarzyć się coś złego, teraz jednak okazywało się, że Dean musiał wiedzieć zdecydowanie więcej niż on sam, dlatego niewiele myśląc wymusił na bracie opowiedzenie mu całej historii.

Cała opowieść zajęła nieco dłużej niż się spodziewał, nie to jednak było najgorsze. Kiedy tylko uświadomił sobie wagę tego, co właśnie mogło dziać się w Niebie sam miał ochotę ze zrezygnowaniem opaść z fotel, najlepiej się w nim zapaść i generalnie już nigdy więcej nie pokazać się nikomu na oczy.
Nie było mu jednak dane tak wybrnąć z sytuacji, bo już chwilę później usłyszał głos brata ponownie przecinający ciszę.

- Hej Sammy, a co gdybyśmy mogli podsłuchać trochę na anielskim łączu? Wydawało mi się, że Bobby kiedyś mówił coś o no, kimś z odpowiednimi zdolnościami.

Sam wyłapał jak bardzo Dean nie chciał poruszyć tematu Pameli, która jako pierwsza i ostatnia pomagała im w tego typu sprawie i był mu za to bardzo wdzięcznym. Mieli zbyt dużo świeżych problemów żeby rozdrapywać stare rany. 


Nie minęło więcej niż pół godziny, a bracia Winchester siedzieli już w Impali i przemieszczali się najkrótszą drogą do Południowej Dakoty. Z radia płynęły zapętlone dźwięki In My Time Of Dying, a Samowi wydawało się, że tekst aż za bardzo wpasowuje się w jego mentalną sytuację.

And I see them in the streets
And I see them in the field
And I hear them shouting under my feet
And I know it's got to be real
Oh, Lord, deliver me
All the wrong I've done
You can deliver me, Lord
I only wanted to have some fun.

Hear the angels marchin', hear the' marchin', hear them marchin',
hear them marchin', the' marchin'

Winchester pewnie zasnąłby po kolejnych piętnastu minutach, jednak niezwykły blask płynący z nieba, który wydawał się przenikać gwiazdy nie dawał mu zmrużyć oka, a świadomość, że Gabriel jest gdzieś tam, na górze, a on jest tutaj i nie może zrobić zupełnie nic tylko pogarszała jego samopoczucie.

***

Kiedy Rowenie w końcu udało się otworzyć między wymiarowe przejście, razem z Crowleyem schronili się w małym, ceglanym domu, który mógł zostać zbudowany co najwyżej u schyłku XIX w..

Mimo wszystko jednak, czuło się w nim pewien powiew grozy i nawet ciepło trzaskający ogień w kominku nie był w stanie nic poradzić na ten stan rzeczy.

Aktualnie zarówno Rowena jak i jej syn siedzieli w nieproporcjonalnie dużych fotelach w kolorze ciemnej czerwieni i równym tempem sączyli herbatę.

Kobieta właśnie miała brać kolejny łyk ciepłego płynu, kiedy jej ciałem targnęły niespodziewane dreszcze, a filiżanka upadła na drewnianą podłogę rozbijając się na setki części. Czarownica trzęsła się jeszcze chwilę, a potem zastygła w bezruchu. Momentalnie jej oczy zaszły czymś, co Crowleyowi przypomniało szary dym, a sam on nie był w stanie zrobić nic, wszystko działo się zbyt szybko. Kiedy tylko wydawało mu się, że już po wszystkim i że to może tylko taki zwyczajowy atak, który miewają czarownice, nagle oczy jego matki pociemniały, a on usłyszał jak kobieta bardzo zmienionym głosem, brzmiącym bardziej jak warknięcie buldoga, wypowiada dwa krótkie zdania.

- Wszystko właśnie się rozpoczyna. Początek końca właśnie nadszedł.

Kiedy tylko ostatnie słowo wybrzmiało, głowa czarownicy bezwładnie opadła na ramię, a były Król Otchłani w niekontrolowanym odruchu sprawdził wyczuwalność pulsu.

Znalazł go. Ledwo bo ledwo, ale był tam. Jak się jednak okazało, nie tak łatwo było pozbyć się Roweny z gry.


_____

Nie wiem jak to możliwe, ale proszę bardzo, oto i rozdział. Napisany jednym ciągiem przez ostatnie czterdzieści minut może nie jest literackim kandydatem do Nobla, mam nadzieję że mimo wszystko się spodoba. Przy okazji, miałam też świadomość, że jeśli nie wykorzystam chęci do napisania go teraz, to być może wena przyjdzie do mnie łaskawie za miesiąc.

A tak swoją drogą, mam w planie napisać jeszcze trzy rozdziały i epilog do tego ff, ale co z tego będzie, ciężko powiedzieć.

Cheers

P.S. Przepraszam za wszystkie ewentualne błędy, ortograficzne, stylistyczne etc etc, ale strasznie plączą mi się dzisiaj palce i nie wiem czy przypadkiem gdzieś nie namieszałam.

bloodflood || spnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz