Rozdział 21.

61 7 6
                                    

Niedzielny poranek jest jednoznaczny z robieniem z siebie ,,małpy z zoo" Choć po wczorajszych zdarzeniach nie jest to mój największy problem i chyba raczej już nigdy nie będzie. Rozmowa z Maxem najzwyczajniej w świecie otworzyła mi oczy, pokazując całą prawdę o mnie. Moje życie tak wyglądało,wygląda i wszystko na to wskazuję ,że będzie tak wyglądać jeszcze jakiś,dłuższy czas. To ,że pojawił się ktoś lepszy,ktoś kto wyróżnia się na tle osób występujących w moim życiu ,nie oznacza ,że nagle zmieni się ono o sto osiemdziesiąt stopni. Może przez pewien moment była taka nadzieja ,ale jak szybko się zapaliła ,tak też szybko zgasła. Nie jestem księżniczką ,więc nie ma prawa pojawić się przystojny rycerz na białym koniu ,by uwolnić mnie z tego przekleństwa. Sorry,takie są realia.
Drzwi otwierają się ,a za nimi ktoś już na mnie czeka. W głębi duszy liczę ,że tym kimś nie będzie brat Aarona ,bo mimo ,że nie krzywdzi mnie fizycznie ,to zadaję potężne ciosy mojemu sercu.
-Cześć,Łamago-oto ja ,wszystko jest po staremu.
-Cześć,Amando-czytam imię z tabliczki, fartucha pielęgniarki ,ale nawet się jej nie przyglądam-Kto tym razem przychodzi?-szkoda ,że jestem półnaga ,bo chętnie schowałabym dłonie do kieszeni na znak ,że mam ich totalnie gdzieś.
-Dzisiaj macie spacer.
-Wszyscy?
-Nie,tylko odział pierwszy.
Są tu trzy odziały. Ja jestem na tym najbardziej spokojnym ,na którym przebywają pół-poczytalni,ale jest jeszcze drugi i trzeci ,o których raczej nie chcę wspominać. Dodam tylko ,że dochodzą stamtąd przerażające krzyki.
Prawdę mówiąc cieszy mnie wizja spędzenia niedzieli na świeżym powietrzu w towarzystwie Victorii ,ale radość byłaby większa ,gdyby nie mróz panujący na zewnątrz ,z którym zderzy się moje ciało. Nabawię się zapalenia płuc ,a wtedy śmierć jest moim jedynym wybawieniem przed męczarnią.
-Jak się czujesz?-spotykam się ze zmartwieniem w oczach przyjaciółki. Nawet nie wie jak ładnie jej z płatkami śniegu we włosach-Bardzo mi przykro.
-Nie potrzebnie. Każdy jest kowalem własnego losu,prawda?-uśmiecham się lekko ,ale nie jest mi do śmiechu. Chcę zachować pozory dla jej dobra,już i tak zbyt dużo osób wciągnęłam w swoje zmartwienia,oszczędzę chociaż Viciki.
-Dałabym Ci mój telefon,ale boję się ,że znowu cię ukażą ,albo tym razem wina spadnie na mnie.
-Dziękuję,ale nie mam po co zabierać ci tego telefonu-szepczemy w obawie ,że ktoś może się nam przysłuchiwać.
-Jak to,a Aaron?
-Tak jest dobrze i tak zostanie-mało konkretnie zakańczam naszą rozmowę choć uciąć swoje myśli od tematu Aarona. Jasne,ubolewam nad jego ,,utratą" ,ale co ja mogę?
Podchodzę do metalowego płotu ,który najprawdopodobniej jest pod napięciem ,więc nawet nie warze się go dotykać.
Zapach powietrza jest jenym z lepszych zapachów ,ale możliwe ,że perfumy pewnego chłopaka uwielbiałabym bardziej. Mam stąd dobry widok na ulice miasta. Fajnie jest choć przez chwilę zobaczyć jak wygląda ich życie.
Zamykam oczy i pobieram głęboko powietrze ,by otwierając powieki natychmiast je wypuścić.
-Jebać to...Poradzę sobie...-znam ten głos, a nawet jego podniesiony ton mi coś mówi.
Szukam wzrokiem jego właściciela. Po lewej stronie stoi kobieta z dzieckiem ,więc odpada. Po prawej starszy pan czytający gazetę ,ale nie sądzę,by używał wulgarnych słów przy tak ,przyjemnej czynności. Pozostało mi szukanie na wprost mnie,po drugiej stronie ulicy ,gdzie znajduję się jakiś wysoki,budynek ze starej cegły. Przed wejściem dostrzegam bardzo potężnego mężczyznę i wydaję mi się ,że rozmawia z kim przez telefon ,wykrzykując wszystkie swoje zażalenia na całą ulicę. Znam go,ale gdy stoi tyłem nie mam żadnej pewności. Odwraca się. Śnieg zaczyna prószyć coraz bardziej przez co ogranicza mi dobrą widoczność. Idzie w tę stronę. Widzę go coraz lepiej...O Boże,to nie może być prawda!
~*~
Perspektyw Aarona

Muszę siedzieć na jakimś jebanym obiedzie z bliskimi ,a chciałbym być gdziekolwiek indziej tylko nie tutaj. Przyszła nawet Kate i teraz trzyma mojego syna na kolanach ,ale mi mimo to brakuję Coco. Jest jedyną osobą ,której obecność teraz ucieszyłaby mnie najbardziej. Może to źle ,że tak myślę zważając na fakt ,że kocham tego malucha ,ale czasem prawda musi być szokująca, bo słodkie kłamstwo nic by tutaj nie pomogło.
Dzwoni mój telefon,a ja natychmiast reaguję w nadziei ,że w końcu zobaczę na wyświetlaczu to cholerne imię dziewczyny ,o której wciąż myślę.
-Odłóż ten telefon-strofuję mnie ojciec,ale czy ja wyglądam na kogoś ,kto słucha się rodziców?
To tylko Maks.
-Słyszysz,co ojciec do ciebie mówi? Jedz obiad-matka doprowadza mnie do szału,gdy zachowuję się jak tresowany piesek. Zawsze posłuszna mężowi.
-Skoro chcecie to jedzcie.Smacznego-całuję synka w czubek głowy ,ale ten zajęty ślinieniem swojej gumowej zabawki nie zauważa tego.
*Siema,co jest?
*Czyżby rodzinny obiadek mnie ominął?-Maks to jedyna osoba z mojej rodziny ,która tak samo jak ja posiada własne zdanie. Szanuję go za to ,ale wciąż czuję się dziwnie po naszej ,wczorajszej rozmowie.
*Ta. Więc po co dzwonisz?
*Chciałem z Tobą pogadać o Coco.
*Ty ze mną o Coco?
*Wiem ,że wciąż siedzi ci w głowie,a ja byłbym skończonym dupkiem gdybym ci tego nie powiedział...
*Mógłbyś się sprężać?
*Jak chcesz. Ta twoja wspaniała Coco cię okłamała.
*Co masz na myśli?
*Tak naprawdę żyję sobie w jednym z największych wieżowców w Nowy Jorku ,najzwyczajniej w świecie z ciebie kpiąc.
*Nie,Coco jest w szpitalu psychiatrycznym ,a ja muszę ją stamtąd wyciągnąć.
*I właśnie to zachowanie powoduję ,że pewnie teraz się z ciebie śmieję. Dowiedziałem się ,że ktoś ode mnie z pracy, też z nią pisał ,ale ona nie wyglądała na nieszczęśliwą. To jakaś bogata smarkula szukająca rozrywki.
*Nie,Max. Rozmawialiśmy o nas i to ja byłem tym smarkaczem ,a nie ona.
*Oszukała cię. Chłopie musisz przejrzeć na oczy.
*Muszę kończyć. Siema.
Rozłączam się będąc w głębokim szoku ,który z każdą chwilą pogłębia się coraz bardziej. Nie chciała wysłać mi swojego zdjęcia ,nie chciała bym przyjeżdżał, wypisywała te wszystkie okrutne słowa i to wszystko ,by ze mnie zakpić? Max to mój brat ,więc chyba powinienem mu uwierzyć ,prawda? Ale kurwa mać dziewczyna ,o której bez przerwy myślę ,o którą się martwię ,przez którą kłócę się z ludźmi ,ma być jakąś,jebaną fikcją?!
Mój telefon z impetem ląduję na panelach podłogi ,a ja z hukiem zamykających się za mną drzwi, opuszczam mieszkanie i jedyne oczym teraz marzę to prędkość mojego motocykla.

Perspektywa Coco

To jest chyba jakiś nieśmieszny żart?! On nie mógł tu przyjść. On nie może teraz siedzieć w ich gabinecie i o mnie rozmawiać . Nie,to nie jest prawda. Nie chcę takiej prawdy.
Popycham swoje łóżko ,z którego spada moja brudna poduszka. Kopie ją wyładowując na niej swój gniew. Nawet nie przejmuję się tym ,że ktokolwiek może tu wejść. Liczy się teraz ten jebany fakt ,że mężczyzna ,który jest moim "ojcem " i jednocześnie mordercom mojej matki,pojawia się ni stąd ni zowąd próbując uzyskać coś oczym na chwile obecną mi niewiadomo. Nienawidzę go tak bardzo ,że mój wzrok wlepiony w niego mógłby zabijać. Nie jest dla mnie rodziną ,jest dla mnie śmieciem ,który nigdy nie będzie mi potrzebny. Chcę by zniknął. Ma zniknąć...

My Little HeroOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz