Rozdział 11

191 27 75
                                    


ŁUP!

Drzwi nieoczekiwanie otworzyły się z hukiem. Zupełnie, jakby ktoś wyważył je taranem. Jedna z ledwie trzymających się desek oderwała się z trzaskiem, lądując w odległości dobrych kilku metrów od wejścia. Anders zerwał się na równe nogi i już miał chwycić za kostur, gotów stawić czoła wszystkim Templariuszom Kirkwall, gdy zobaczył rudowłosą Strażniczkę i krasnoluda, a za nimi białowłosego elfa podtrzymującego ledwo przytomną kobietę. Tę, która mu pomogła. Widać było, że gdyby tylko przestał obejmować ją w pasie i puścił szczupłą rękę przerzuconą przez jego szyję, osunęłaby się bezwładnie na podłogę jak worek kości.

- Musisz jej pomóc. Natychmiast – obwieściła rudowłosa, nie pozostawiając miejsca na jakąkolwiek dyskusję. Nie to, żeby miał zamiar, gdy tylko spojrzał na przygarbioną, drobną postać. Jej ciało pokrywały liczne rany, z których wypływała krew. Mnóstwo krwi, która rzucała się w oczy napastliwą czerwienią. Nasyciła powietrze swoim zapachem. Nie tylko swoim.

Była jeszcze śmierć. Jej smród, jej... obecność. Jakby przyszła za tą kobietą. Po co? Zwabiona? Zaciekawiona? By dokończyć dzieła? Upoić się przedłużającą się chwilą... umieraniem? Zabawić się w psychopatycznego kata?

A może przyszła do n i e g o? Maga, uzdrowiciela, który robi wszystko, by uchronić innych przed jej szponami.

Poczuł występujący na czoło zimny pot.

Gwałtownym ruchem wytarł zimne, wilgotne dłonie o ubranie, nagle zły na siebie za tak niedorzeczne myśli.

- Połóżcie ją tam. - Wskazał najbliższe z łóżek.

Położyli ją na plecach. Jęknęła słabo i zemdlała. Dobrze, tak było lepiej. Anders zauważył, jak białowłosy elf wyciągnął rękę, chcąc delikatnie odgarnąć loki z twarzy kobiety tylko po to, by nagle ją zatrzymać i gwałtownie cofnąć.

Przystąpił do działania. W tym momencie był przede wszystkim uzdrowicielem ratującym życie. Złość zmieniła się w opanowanie i profesjonalizm, wypierając wszelkie niepotrzebne myśl.

Odgarnął przyklejone do czoła, kruczoczarne włosy kobiety, pozlepiane potem i krwią, ukazując upiornie bladą twarz, zamknięte powieki i paskudną szramę na lewym policzku. Położył ręce, wydające bladoniebieską poświatę, tuż nad skórą kobiety i przesuwał powoli, badając każdy cal jej ciała, delikatnie muskając od czasu do czasu opuszkami palców. Elf gwałtownie odsunął się od niego, jak od zarazy. Pozostali śledzili każdy, nawet najmniejszy gest Andersa. Nie darzyli go zaufaniem, szczególnie po tym, co zaszło w Zakonie.

Cóż, nie mógł ich za to winić.

Policzek – nie tak źle, tylko sporo krwi... szyja – w porządku...

Zdjął przesiąknięte bandaże z obu rąk, lewe ramię... Na wszystkie pomioty Plagi! Prawie do kości! - pomyślał i rzucił przelotne spojrzenie w stronę towarzyszy Hawke. Zaczął wstępnie zasklepiać ranę, by zatrzymać krwotok. Lewe przedramię... kolejna poważna rana, tym razem kłuta. Ją też musiał szybko podleczyć. Prawa ręka... cała poparzona. Poczuł silny zapach ziołowej, nieznanej sobie maści. Interesująca mieszanka... Będzie musiał o nią później zapytać...

- Ile jeszcze? – Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Naszykujcie mi eliksiry many. Są w drewnianej skrzyni. Takie niebieskie.

Krasnolud poszedł po nie bez słowa.

Towarzysze patrzyli na Aurelie z troską... i wyrzutem. Każdą z tych ran otrzymała pomagając komuś. Elfce, której nawet nie znała, Fenrisowi, Aveline, Andersowi... a oni nawet nie zauważyli, jak poważnie była ranna. Tak naprawdę nie chcieli tego widzieć, a ona sprawiła, że było to dla nich dziecinnie łatwe. Ukrywała swój stan za parawanem uśmiechu i pewności siebie...

[Dragon Age 2] MaskaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz