Rozdział 34

156 18 27
                                    


Kroki stawiał miękko, bezszelestnie. Niemożliwie wręcz. Nawet wśród leśnych elfów nie wszyscy potrafili tak się skradać. Co prawda las był ich domeną, terytorium które znali jak własną aravelę, lecz był również neokiełznany, nieobliczalny, zamieszkany przez siły pierwotne i żywioły. Nieokiełznany. Dalijczycy wiedzieli o tym, że byli jedynie jego gośćmi, mieszkańcami korzystającymi z dobrodziejstw natury. Szanowali to, co otrzymywali i nigdy, ale to nigdy nie nadużywali tej gościnności. To była symbioza. Harmonia.

Nie byli napastnikami, tak jak ludzie.

I nie byli intruzami. Tak jak człowiek, w którego Falathar mierzył właśnie z łuku.

Rzeczony intruz był sam, do tego zachowywał się tak, jakby wybrał się na zwykły spacer, tylko dużo szybszy. Z tym, że na samotne spacery ludzie nie zapuszczali się wgłąb lasu, lecz trzymali blisko Kirkwall. Widać było, że człowiek miał jakiś cel swojej wędrówki. Nie rozglądał się zbytnio na boki, nie dbał też o to, że jego szybkie, żwawe kroki słychać równie wyraźnie, co kopyta galopującego konia. I to na moście albo ubitej ziemi. Dłonie trzymał luźno opuszczone, nie nosił zbroi i ogólnie wyglądał bardziej jak turysta, niż podróżny.

W innej sytuacji Falathar prawdopodobnie by po prostu zabił intruza, gdyby tylko ten zbliżył się do klanu. A do tego było już całkiem niedaleko. Ten osobnik jednak wzbudził jego ciekawość.

Dlatego zamiast posłać strzałę, spokojnie i bezszelestnie wyszedł na środek ścieżki, zachodząc człowiekowi drogę. Z napiętą cięciwą, choć opuszczonym łukiem czekał, aż ten go zauważy. Po raz kolejny w kontakcie z ludźmi z pewną zgryźliwą satysfakcją zauważył, że byli oni równie spostrzegawczy, co bryłkowce w świetle dziennym. Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim przybysz dostrzegł elfa i podrzucił ręce do góry z okrzykiem:

- Jestem jednym z was!

Tego Falathar, delikatnie rzecz ujmując, się nie spodziewał. Warknął pod nosem. Dawno nie słyszał czegoś tak absurdalnego. I bezczelnego. Ten shemlen nie dość, że zapuścił się zbyt blisko ich obozu, to jeszcze kłamał w żywe oczy. A łowca bardzo, ale to bardzo nie lubił, gdy ktoś chciał zrobić z niego idiotę.

Cóż, najwyraźniej będzie jednego parszywego shemlena mniej.

Napięta cięciwa wydała z siebie cichutki jęk, jak gdyby dając znać, że jest już gotowa do wypuszczenia strzały prosto w sam środek czoła nieproszonego gościa. Jak kochanka, która nie może się doczekać spełnienia. Zupełnie jak elf. Łowca wypuścił powietrze, poczuł pieszczotliwy dotyk cięciwy na ustach i płynnym ruchem rozluźnił chwyt na osadzie strzały, pozwalając silnym palcom rozprostować się. Wszystko odbyło się w idealnej harmonii. Każdy ruch, napięcie mięśni było równie naturalne, jak oddychanie.

Falathar kochał ten moment.

- Przysyła mnie Hawke! - krzyknął shemlen wysokim, ociekającym desperacją głosem. Żałosne.

Było już jednak za późno. Rozkaz zdążył już dotrzeć do mięśni oraz ścięgien dłoni i palców. Strzała ze świstem przecięła powietrze.

Fenedhis!

Pocisk chybił o włos, zahaczając o płatek okrągłego ucha przybysza. Łowca odetchnął bezgłośnie. W ostatnim ułamku sekundy udało mu się poruszyć grzbietem łuku, minimalnie zmieniając tor lotu strzały. Minimalnie. Na tyle niewiele, że nie był pewien, czy mu się udało.

Wszystko przez imię tej bezczelnej shemlenki, która gdy podczas pobytu w ich obozie rządziła się tak, jakby była u siebie. I za nic sobie robiła ich zwyczaje. Choć owszem, zaskoczyła go tym, że nie ograbiła elfickich grobów na szczycie góry, jak się tego spodziewał. Wszyscy ludzie byli bowiem tacy sami. Głupi, pazerni, krótkowzroczni i wręcz niemożliwie przekonani o swojej wyższości i o tym że wszystko im wolno. Panoszyli się na świecie, potrafiąc tylko niszczyć i zatruwać. Mieli gdzieś zwyczaje innych ras. W zasadzie mieli gdzieś wszystko prócz czubków swoich nosów.

[Dragon Age 2] MaskaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz