Rozdział 22

881 69 9
                                    

- Wstaaaaawaaaaććć!!!!!

Donośny głos Karola wyrwał mnie z głębokiego snu.

- No ile razy mam wam jeszcze powtarzać?! Wstawać, ale to już! Baczność!!!!

Chcąc nie chcąc, wstaliśmy i odsalutowaliśmy.

- No, nareszcie. Śpicie jak susły. A sen macie mocny jak kawałek drewna. - pokręcił głową.

Westchnęłam. On ciągle tylko narzeka.

- Okej, mniejsza z tym, zbierajcie się. Weźcie nasze zapasy, broń, koce, cokolwiek. Za chwilę rozdzielę zadania. No już, jazda!

Każdy powoli się ogarniał, tylko przewracając oczami na kolejne uwagi szefa. To już robi się bardzo wkurzające.

Wzięłam na plecy torbę, którą podał mi Łukasz. Nie była bardzo ciężka. Po wadze podejrzewam, że było tam jedzenie na drogę.

- Wszyscy są? Dobra, nieważne, nie ma czasu! Dojście do bazy zajmie nam kilka, jak nie kilkanaście godzin, więc proszę się przygotować fizycznie, jak i psychicznie, zrozumiano? - odezwał się Poznański.

- Tak jest! - odpowiedzieliśmy chórem.

- Doskonale! Tak trzymać! A teraz wszyscy za mną! Proszę się nie odłączać, jak również być czujnym i mieć oczy dookoła głowy! Jak będzie coś podjerzanego, proszę mnie nastychmiast poinformować! - ogłosił jeszcze i ruszyliśmy.

Na początku było łatwo: prosta droga, bez kamieni i wybojów, bez błota czy innych przeszkód. Pierwsze dwie godziny minęły w miarę spokojnie.

Po tym czasie, w pewnym momencie, coś zaszeleściło w krzakach. Wszyscy jak na wznak wyjęli broń i bacznie się rozglądali.

Na jakiś czas szemranie ustało, więc powoli ruszyliśmy dalej. Nagle usłyszeliśmy głośny strzał, czyjś krzyk, więc w popłochu uciekaliśmy przed siebie.

Kiedy już szef uznał, że jest bezpiecznie, zatrzymaliśmy się.

- Okej, już jest bezpiecznie. Kogo trafił? Jest ktoś ranny? - rozglądnął się.

Dubiel powoli wyszedł z szeregu. Miał ramię całe we krwi.

- Rozumiem... Ktoś jeszcze?

Nikt się nie odezwał.

- Dobrze, w takim razie Dubielem zajmie się Hanusz, a reszta ma przerwę na posiłek. Apteczka jest z plecaku u Dąbrowskiego.

Podeszłam do Janka, który wyciągnął z torby białe pudełko z czerwonym krzyżem. Zabrałam je i podeszłam do Marcina, który usiadł pod drzewem i syczał z bólu.

Bez problemu wyjęłam pocisk z jego ramienia, zatamowałam krwawienie i opatrzyłam ranę. Po skończonej pracy dostałam dwie kromki chleba i talerz zupy. Kiedy wszyscy skończyli jeść, ruszyliśmy dalej.

Kolejne trzy godziny były wyczerpujące i straszliwie się dłużyły. Pot leciał z czoła, ale Poznański był nieugięty i nie zarządził przerwy na jedzenie.

W którymś momencie stanął i powiedział:

- Moi drodzy, jesteśmy już niedaleko. Zostało 10 kilometrów do celu.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

- 10 długich, męczących kilometrów pełnych pułapek, rowów i zasadzek.

Wszyscy wydali z siebie jęk niezadowolenia.

- Przykro mi. Ale damy radę. Ruszamy!

Istotnie, następne kilometry były sto razy gorsze niż poprzednie. Wszędzie były ruchome piaski, pułapki, siatki na zwierzęta (albo na ludzi), głębokie rzeki albo jakieś jadowite węże. Musieliśmy się zatrzymać jeszcze trzy razy, bo musiałam zająć się kolejnymi poszkodowanymi.

Przebycie tych 10 kilometrów zajęło nam trzy godziny. Każdy już padał z nóg.

W końcu przed nami pojawił się niski budynek zarośnięty bluszczem i już wiedzieliśmy, że jesteśmy na miejscu.

*****

Dzień dobry!

Strasznie was przepraszam, że 3 tygodnie mnie tu nie było! Mój telefon jest w naprawie a ja nie lubię pisać na kompie :(

Zostawcie gwiazdkę i koma jak chcecie 💖 Będzie mi mega miło 🐶

Do zobaczenia!

Misja: PrzetrwaćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz