P. CXXI / I NAWET

851 119 94
                                    

Nakahara siedział zadziwiająco spokojnie, wpatrując się w rozciągający się za szkłem widok. Miasto zdawało się dopiero budzić ze spokojnego snu, gdy słońce zniknęło za horyzontem, a w pojedynczych oknach powoli zaczynało pojawiać się światło, nie zdając sobie zupełnie sprawy z niepokoju, który już wkrótce miał je ogarnąć. W takich momentach Chuuya prawie rozumiał dlaczego Dazai tak uwielbiał to miejsce, wysoko ponad większością zupełnie nieświadomych i przeciętnych ludzi. Ten widok naprawdę potrafił uspokoić. Rudzielec zakręcił trzymanym w dłoni kieliszkiem i na krótką chwilę wyprostował rękę, by czerwone wino, znajdujące się w naczyniu, przesłoniło miasto. Mężczyzna musiał przyznać, że wizja Kobe zalanego krwią była na swój sposób kusząca. Na całe szczęście jednak zupełnie nierealna. Nie zgodnie z tym, co zaplanował Dazai. 

Gdy Kaguya, wyjątkowo pukając zawczasu, weszła do pomieszczenia, informując go, że już najwyższy czas, Nakahara odstawił kieliszek, z którego nie upił nawet łyka, na drewniany podłokietnik fotela, na którym siedział i wyminąwszy ją, ruszył przed siebie pewnym krokiem. Nie miał trudnego zadania. Osamu zaplanował wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Przewidział, co może pójść nie tak, dopilnował zdobycia odpowiednich trupów. Wystarczyło podążyć szlakiem, który mu wyznaczył. Nie musiał przecież trzymać go za rękę, jak jakiegoś przedszkolaka czy nowicjusza. Choć, mimo absolutnej pewności, że plan powiedzie się idealnie, Nakahara w głębi duszy wiedział, że czułby się o niebo lepiej idąc na bitwę z partnerem u boku. Nie żeby zamierzał się do tego głośno przyznać czy dać to jakkolwiek po sobie poznać. Trzeba mu było jedynie jednego spojrzenia rzuconego w stronę Kaguyi, by rudzielec uświadomił sobie, że wszyscy myśleli dokładnie to samo. Wszyscy zostali nagle pozbawieni dwóch dodatkowych kółek i mieli pojechać na rowerku sami. Nawet jeśli było to tylko na czas kilku misji i ni mniej ni więcej niż czterdziestu ośmiu godzin.

Nakahara zszedł prosto do garażu. Doskonale wiedział, że nie będzie żadnego ostatniego spotkania. Że nie będą gromadzić się w recepcji, czekając na ostatnie słowa otuchy. Że przecież nie są pieprzonymi rycerzami, którzy czekają na ostatnie rozkazy. Wszyscy doskonale znali swoje role i wiedzieli, co grozi za jakąkolwiek pomyłkę w ich odegraniu. Nić uknuta przez Dazaia była zbyt misterna by ktokolwiek miał ochotę na jakąkolwiek samowolkę. Za bardzo wierzyli w jego umysł by zachować się tak bezmyślnie. A o tej godzinie wszyscy mieli być już na swoich miejscach i pełnej gotowości.

Dazai leniwie obserwował przesuwające się wskazówki wiszącego na ścianie zegara. Przez ostatnich kilka godzin nawijał największe głupoty, jakie tylko ślina przynosiła mu na język. Wiedział, że nie mógł przekroczyć pewnych granic. Wiedział, że nie mógł dać policjantom najmniejszego powodu do przedłużenia jego pobytu na komisariacie. O ile jemu samemu średnio to przeszkadzało, o tyle nie chciał dokładać Chuuyi więcej zmartwień. I Ozaki więcej roboty. I choć Osamu zaplanował całą akcję do ostatniej wisienki na torcie to nie mógł mieć tych wszystkich schematów w większym poważaniu, niż aktualnie je miał. Nie obchodziło go to, czy pozbędą się Salvatruchy. Nie musiał podporządkowywać sobie pomniejszych gangów. Gdyby mu na tym zależało, mógłby to zrobić dosłownie od ręki. Wejść na pierwsze lepsze spotkanie któregokolwiek z nich i wybić wszystkich od ręki. Sprawić, że cały budynek więzienia runąłby i przygniótł wszystkich znajdujących się w środku. Jasne, dobrze się bawił układając plany, które zakładały udział innych ludzi. Widział, jak wiele radości daje Kaguyi zabawa w tej piaskownicy. Widział, jak bardzo rozwinął się Akutagawa. Widział, jak był dla nich wszystkich szansą na rozwój, o której myśleli, że przepadła bezpowrotnie. I widział jak doskonale czuli się wypełniając jego rozkazy, dzięki którym działali lepiej niż szwajcarski zegarek. 

Ale poza ich bezpieczeństwem liczyła się dla niego jedna jedyna osoba. I gdyby Nakahara odwołał całą akcję w ostatniej chwili, Dazai nie miałby mu tego za złe nawet w najmniejszym stopniu. Zawsze liczyło się dla niego tylko szczęście i zdrowie rudzielca. I o to ostatnie najbardziej się bał. Niby od ostatnich traumatycznych wydarzeń minęło sporo czasu, niby Chuuya doskonale sobie radził na treningach, niby nawet odzyskał dawną pewność siebie, ale prawda była taka, że to była pierwsza większa misja od tamtego czasu i Osamu chciał przy rudzielcu w takiej chwili na wszelki wypadek być, delikatnie wspierać od tyłu i dawać poczucie bezpieczeństwa zamiast wrzucać prosto na głęboką wodę. Niestety pewne niefortunne wydarzenia zadziałały na ich niekorzyść i Dazai mógł tylko za ukochanego trzymać kciuki, modląc się do wszelkich bogów, którzy raczyli go wysłuchać o powodzenie. I rzeczywiście to robił, dopóki zdradliwe wskazówki nie wybiły siódmej wieczorem. W tamtym momencie, dokładnie tym samym, w którym Kaguya zapukała do drzwi Nakahary, Dazai był spokojny, jak rzadko wcześniej. Doskonale wiedział, że Chuuya da sobie radę, bo dla niego to też nie była pierwszyzna. Nie wspominając o sile chłopaka. Czy najzwyczajniej w świecie o tym, że jeśli pełen ateizmu Dazai miałby w kogoś wierzyć to tą osobą byłby właśnie Chuuya.

Bungou Stray Dogs I - Miłość silniejsza niż krew [COMPLETED]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz