XIV

406 24 10
                                    

Kilka dni po wizycie u Heckmanna, Frederick przegrał nierówną walkę z chorobą. Marta jeszcze spała, kiedy Sara weszła z ciepłą herbatą do jego pokoju. Zaniepokoiło ją, że nie słyszała jego świszczącego oddechu już przy drzwiach. Nie zawołał rozespanym głosikiem, sepleniąc przy tym: Sala! Sala! W pokoju panowała wyłącznie cisza. Kiedy podeszła bliżej zobaczyła jego małą buzię i rozchylone, spierzchnięte wargi. Szklanka wypadła jej z rąk rozbijając się z hukiem na podłodze. Frederick odszedł we śnie. Padła do ciała brata i wydała z siebie wrzask przepełniony bólem, histeryczny odgłos, który mógł zbudzić połowę kamienicy. Straciła go, jej ukochanego braciszka, jej Freda. Kiedy do pokoju wpadła Marta, odciągnęła Sarę od jego łóżka, szepczącą coś niezrozumiale i ucałowała syna w czoło. Szok był tak duży, że nawet nie płakała. Za to Sara siedziała przy ścianie szlochając i wołając: Freddie błagam! Powtarzała to w kółko zanosząc się przy tym płaczem. Marta patrzyła na jego kruche ciałko i zastanawiała się co będzie dalej. Co jeszcze ich spotka. W jej myśli wkradło się też coś co nigdy nie miało miejsca, czysta nienawiść. Powtarzała w kółko: zapłacisz za to, zapłacisz za to.

*

Dni w szpitalu mijały w żółwim tempie. Helena miała wrażenie, że minęło już kilka miesięcy. Tęskniła za domem, za Anną. Od pobicia minęły dwa tygodnie, podczas których powoli wracała do zdrowia. Żebra bolały ją coraz mniej i wreszcie spadła gorączka, odzyskała też władzę w dłoni. Jedynie noga pozostawała w gipsie. Johann wciąż jej nie wierzył, wciąż myślał, że naprawdę napadli ją złodzieje. Nie chciało jej się już z nikim rozmawiać. Każdy kto ją odwiedzał ubolewał nad stratami jakie ponieśli w wyniku zniszczeń i wyklinali zmyślonych złodziei. Karl odwiedzał ją coraz rzadziej, z początku był w szpitalu codziennie, potem co drugi, trzeci, czwarty dzień. On już zrobił to, co musiał, znowu wszystkich okłamał robiąc z Heleny głupią. Czekała, aż przyjdzie, aż łaskawie wejdzie do jej sali z zatroskaną miną, pogłaszcze ją po głowie, przyniesie rosół od Anny, a ona będzie mogła mu powiedzieć, że wie, że wszystko pamięta. Nie będzie mógł jej już powiedzieć, że ma gorączkę, że majaczy, więc pewnie znów się wścieknie, ale ona się tym nie przejmowała, musiała powiedzieć jak było naprawdę, Johann musiał jej uwierzyć.

Sara szła z opuszczoną głową jedną z ulic Berlina. Marta była w pracy, w jednej z berlińskich podstawówek, a ona miała zrobić zakupy. Niestety do sklepu mogła wejść dopiero po szesnastej kiedy właściwie niczego już nie było. Godzina żydowska, wtedy mogli zrobić, a przynajmniej łudzić się, że zrobią zakupy. Styczeń był potwornie mroźny. Codziennie sypał gęsty śnieg, zasypując ulice. W jej kamienicy było wyłączone ogrzewanie, nie ze względu na opóźnienia w opłatach, ale dlatego, że była to kamienica zamieszkana przez wysiedlonych Żydów, których posiadłości zajęli niemieccy oficerowie. Sara weszła do sklepu z nietęgą miną, a sprzedawczyni otaksowała ją wzrokiem. Jej niegdyś czarne, lśniące oczy były matowe, gęste włosy wypadały z powodu ubogiej diety, a często głodu. Była wrakiem człowieka nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Krzyki jej ojca, gestapowców przeszukujących ich dom i zabierających go do ciężarówki, potem krótki list, depesza z informacją o jego śmierci. Gdyby nie to, że jednym ze strażników w Dachau był dawny uczeń Maksa Kleina, nigdy nie dowiedziałyby się jakie były jego losy. Wciąż żyłyby złudną nadzieją, chociaż Sara myślała, że może byłoby to dla nich lepsze, miałyby jakąś motywację, żeby dalej żyć. Zapłaciła za małą kostkę sera i wyszła ze sklepu wpadając w śnieżną zaspę. Upadła na kolana i zaczęła płakać. Wszystko szło dla wojska, albo sprzedawane było za nieziemskie sumy pod ladą. Na to nie było ich stać. Jak miały przeżyć za kromkę sera, bez chleba, bez herbaty, której zapasy wypił chory Frederick. Marta kiedy tylko mogła, ustawiała się o piątej rano w kolejce, aby zdobyć trochę mięsa, ale rano musiała chodzić do pracy, więc nie mogła stać pod sklepami. Żydzi mieli tylko godzinę. Klęczała w zimnym, mokrym śniegu, aż nagle usłyszała krzyk za plecami i chwilę później wykrzywiła się z bólu. Policjant uderzył ją w plecy pałą i rozkazał wstać pod groźbą rozstrzelania. Wstała i ledwo odrywając nogi od ziemi zaczęła kierować się w stronę domu, ocierając zmarzniętą dłonią łzy. Pytała w myślach, Za co? Dlaczego ja, Panie? Gdzie jesteś Panie? Jej wiara słabła z każdym dniem walki o życie. Po śmierci ojca, a teraz brata była pewna, że Bóg ich opuścił, ale matka nie pozwalała jej tak myśleć. Modliła się pokornie, choć z coraz mniejszym przekonaniem błagając o lepsze jutro, które nie nadchodziło. Zamiast lepszego jutra, coraz szerzej otwierały się przed nimi wrota piekieł.

W uścisku HitleraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz