Był wściekły. Nie wiedział skąd w nim tyle furii. Potrafiłby ją teraz rozszarpać na strzępy, ale gdy pomyślał o tym, zląkł się. Jak mógłby to zrobić? To nie leży w jego naturze. Zastanawiał się, co się z nim dzieje? Skąd ta agresja? Przecież nie jest uzależniony. Nie potrzebuje tych tabletek. A jednak, żeby uspokoić emocje, myślał tylko o wzięciu jednej z nich. Zaciskał ręce na poręczy łóżka tak mocno, że zbierały mu knykcie. Starał się spojrzeniem wymusić na niej coś, czego nie chciała zrobić. Nie zorientował się nawet, kiedy w jego oczach pojawiły się łzy wściekłości.
- Oddaj mi te tabletki. - wolno odezwał drżącą dłoń od poręczy i wyciągną do dziewczyny.
- Nie. - odpowiedziała - Nie potrzebujesz ich.
- Do jasnej cholery, oddaj je bo...
- Bo co? Co mi zrobisz? Uderzysz mnie? Zabijesz? - warknęła - No proszę uderz!- prowokowała go nie bez powodu. Wystraszył się tym co mówiła, jakby znała jego myśli, odsunął się od niej - Nie zrobisz tego. Nie jesteś do tego zdolny.
- Nie znasz mnie.
- Znam. Na tyle, żeby wiedzieć. Człowiek, który ratuje ludzi, nigdy nie posunąłby się do takiego czynu. - była tego pewna - Kelly... wiem, że jesteś w żałobie, ale... - przerwała, spojrzał na nią zdziwiony. Nie powinna o tym wspominać.
- Skąd wiesz?
- Pielęgniarki lubią plotkować. A ty byłeś tu już dwa razy, więc... - nie chciała mówić więcej o plotkach - Wiem co Ci się przydarzyło, ale to nie jest wyjście - Spod kołdry wyjęła oksykodon. Patrzył to na butelkę, to na dziewczynę i czuł jak bardzo chce wziąć tą małą białą tabletkę.
- Nic nie wiesz. - zrezygnowany spuścił wzrok, miał dosyć kłótni, równie dobrze mógł kupić kolejną. Gdy tylko ta myśl przeszła przez jego głowę skierował się do drzwi.
- Jeśli zamierzasz wyjść i kupić kolejną działkę to wiedz, że znam numer do departamentu straży. - wyznała obracając przedmiot w dłoni. Czy ona jest jakimś medium?, pomyślał.
- Szantaż? - zdziwiony, zatrzymał się w drzwiach.
- Ostrzeżenie. Nie pozwolę Ci się stoczyć.
- Czego ty w ogóle ode mnie chcesz?
- Chce ci pomóc!
- Nie znasz mnie!
- Ty też mnie nie znałeś, a pomogłeś mi.
- To moja praca.
- Gdybyś nie był strażakiem i zobaczył mnie przygnieciona na drodze. Przeszedłbyś obojętnie? - zapytała wzburzona.
- Nie.
- Właśnie. Dlaczego ja nie mogę pomóc? Chociaż jednemu... - wymamrotała. Teraz dopiero dostrzegł jej cel w tym wszystkim. Tu chodziło o coś osobistego.
- Już pomogłaś. - pomyślał, że chodzi jej tylko o uspokojenie sumienia - Po co to ciągniesz?
- Bo to nie koniec. Nie jest łatwo zerwać z tym. - unosiła fiolkę i chciała wyrzucić, ale równie dobrze mogła mu ją po prostu oddać - To siedzi w głowie. Jesteś uzależniony.
- Nie jestem. - krzyknął tak, że pielęgniarka, która stała obok drzwi, podskoczyła wystraszona. Przeprosił ją gestem i domknął drzwi. - Nie jestem uzależniony. -szepnął
- Nie? Więc możesz żyć bez tego? Możesz pracować, nie wściekając się co chwila i ręce wcale ci nie drżą, gdy trzymasz ten metalowy drąg. - Spojrzał na swoje ręce, miała rację, był bliski poddania się.
- Czego chcesz? - zapytał zrezygnowany. Znał tylko jej imię, a ona próbowała go ratować z kłopotu, który dla niego nie istniał.
- Żebyś przestał kłamać. - odparła - Przyznaj się przed sobą, że masz problem. To pierwszy krok do... - przerwała jej dźwięk radia.
"Squad 3, gdzie jesteście. Odbiór"
- Przymusowy postój. Coś dla nas masz? - zapytał.
- Potrzebne wsparcie. Michigan Avenue. Policja musi wejść do zabarykadowanych mieszkań.
- Jesteśmy w drodze. - odparł do radia, patrząc na nią. Bez pożegnania wyszedł.
Pojechali przed budynek. Na miejscu patrol policji wytłumaczył im, że w mieszkaniu może znajdować się kilkoro zakładników i materiały łatwopalne. Gdy wiedzieli już co się dzieje, podjechał samochód, z którego wyszedł sierżant Voight.
- Kelly. - zawołał - Co tu robicie? - podał mu rękę na przywitanie.
- Dostaliśmy wezwanie. - odparł Severide. Sierżant zgromił spojrzeniem patrol i starał się odesłać squad 3. - Hank. Jeśli cokolwiek jest w środku, z tego o czym mówili policjanci, nie powinieneś z nas rezygnować. - dosadnie wypowiedziane zdanie przekonało policjanta. Sierżant dostrzegł w zachowaniu strażaka zmianę, ale usprawiedliwiał ją tragedia jaka go spotkała.
- Okay. Wchodzicie kiedy powiem. - oznajmił sierżant, Severide przytaknął.
Voight i jego zespół otoczyli budynek. Każdy z nich zabrał po dwóch strażaków. Severide i Cruz poszli z Voightem i Halsteadem przed front domu. Na znak sierżanta otworzyli drzwi i policjanci weszli do środka. Strażacy za nimi. Parter był pusty, ale wszędzie walały się opakowania po jakichś lekach i butelki po alkoholu. Uważając przeszli na piętro, gdzie kilka par drzwi, kryło różne niespodzianki. W dwóch pokojach siedziały dziewczyny. Razem było ich pięć i widać długo musiały być przetrzymywane. W pozostałych ukrywali się ci, po których przyszła policja. Kiedy usłyszeli pierwsze wołania o podniesienie rąk i poddanie się, dwaj z grupy wybiegli z ostatniego pokoju. Prawie zrzucili przy tym Cruza ze schodów. Severide nie czekając na ruch policji, ruszył za nim. Dopadł go na trawniku za domem. Szamotanina trwała dobra chwilę, a kiedy porucznik przejął kontrolę zaczął odkładać pięściami napastnika. Gdyby nie Voight, źle by się to skończyło.
- Severide! - krzyknął Hank podbiegając do bójki. Odciągnął strażaka, przypierając do muru. Widział furie w jego oczach. - Co się z Tobą dzieje?
- Nic! - warknął i odszedł. Był wystraszony tym co zrobił. Jak mógł rzucić się na kogoś, bijąc prawie do nieprzytomności. Gdy wjechali do remizy od razu poszedł do Bodena. Ten wiedział o wszystkim, właśnie skończył rozmawiać z sierżantem.
- Proszę o zwolnienie mnie z dzisiejszej służby. Nie jestem w stanie pracować. - powiedział pewnie.
- Zgadzam się. - bez zbędnych komentarzy przystał na jego prośbę. Kelly zaskoczony nie powiedział nic więcej, opuścił gabinet szefa i poszedł się przebrać. Boden odesłałby go do domu, nawet bez jego prośby. Coś działo się z jego strażakiem, coś czego nie potrafił zatrzymać. Wiedział jednak, że to już nie może dłużej trwać i tu potrzeba wyraźnej ingerencji. Musiał tylko wymyślić jak nie stracić przy tym najlepszego strażaka.
Przebrany w ciuchy prywatne, z torbą na ramieniu, wyszedł nie zwracając uwagi na pytania współpracowników. Poszedł na przystanek autobusowy i wsiadł do pierwszego, który podjechał. Cały czas myślał o sytuacji, jaka miała miejsce na akcji. Dlaczego to zrobił? Nigdy się tak nie zachowywał. Spojrzał na rękę. Zdarty naskórek i lekkie zasinienie wokół knykci. Dłoń drżała. Nie wiedział czy to brak leku, czy adrenalina, którą w sobie miał. Podniósł głowę i za oknem zobaczył w oddali Gaffney Medical Center. W ostatniej chwili wyskoczył z busa. To był znak. Przynajmniej tak to odczytał. Wszedł do środka. Skierował się do pokoju, z którego jeszcze kilka godzin temu wyszedł. Stanął w drzwiach i z rezygnacją powiedział.
- Potrzebuje pomocy.
Next!:)
Nie będę prosić o ⭐ bo sami o nich pamiętacie <3
CZYTASZ
Chicago Fire - My Light...
FanfictionSeveride na byciu strażakiem zjadł zęby. Nic nie jest w stanie go nic zaskoczyć. Jednak w życiu prywatnym... nie ma takiej stabilności... Co zrobi, gdy spadnie na niego nieoczekiwane uczucie, poczucie obowiązku i ojcostwo? *Opowiadanie może zawier...