Chapter Thirty Two

1.9K 143 25
                                    

Mennica Narodowa, godzina 23:00

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Mennica Narodowa, godzina 23:00

Moje postrzeganie rzeczywistości było mocno zachwiane. Czułam jak Berlin mnie podnosi i prawie, że biegiem idzie ze mną do pokoju obrad. Trzeba było wyciągnąć kulę, która niestety nie przeszła na wylot. Gdyby tak się stało wystarczyło by zatamować krwawienie i zszyć ranę.

—Nie masz zasypiać, słyszysz?—uniosłam głowę do góry, by spojrzeć na mężczyznę. Zachowywał się jak nie on. Sam wiele razy powtarzał, że nie jest wrażliwy na krzywdę ludzką, że ludzie cierpienie nie rusza jego sumienia. Jednak teraz przeczył sam sobie. Z jednej strony cieszyłam się, że tak się o mnie martwi, bo oznaczało to, że naprawdę jestem dla niego ważna, ale jednak wolałam by oswajał się z myślą, że mogę umrzeć.

—Gdzie byłeś?!—krzyk Denver'a przywrócił mi świadomość. Wybudziłam się z tego dziwnego zamroczenia i w miarę zaczęłam ogarniać na trzeźwo sytuację. Adrenalina ze mnie powoli zaczęła schodzić, a to oznacza, że zastąpi ją zaraz palący ból brzucha.

Syn Moskwy ze wściekłą miną wrzeszczał do słuchawki czerwonego telefonu. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak rozwścieczonego. Jednak nie dziwiłam mu się, Sergio na to zasłużył. Wymagał od nas profesjonalizmu, ale sam zachowywał się jak szczeniak, który nie umie usiedzieć na tyłku przed komputerem.

Nairobi, która cały czas szła obok mnie i Andres'a, ściskała mocno moją rękę. Jednym ruchem zrzuciła wszytko co znajdowało się na stole, a po chwili poczułam jak zostaje położona na plecach, na stole. Do pomieszczenia po chwili wbiegli Tokio i Rio, którzy ustali się jakiś kawałek ode mnie.

—Ja pierdole, wszytko się sypie.—zaczęła Nairobi, a po chwili pociągnęła się za czarne włosy.

—Idźcie po morfinę, skalpel, imadło, igłę i nić chirurgiczną. A i po coś mocniejszego.—powiedziałam i syknęłam kiedy próbowałam podeprzeć się na łokciach, a rana dała o sobie znać.

—Po co alkohol?—spytał zdezorientowany Rio, a ja miałam ochotę się w tym momencie zaśmiać z powodu jego niewiedzy, jednak ból skutecznie wybił mi ten pomysł z głowy.

—Na trzeźwo nie dam rady.—powiedziałam, a po chwili Denver podszedł do wiszących półek i wyciągnął z jednej z nich całą nieodpakowaną whisky, która od razu gdy znalazła się w moich rękach została otworzona.

—Jak bardzo jest źle?—Andres był cały czas przy mnie. Siedział obok i trzymał mnie tak mocno za rękę, że miałam ją w połowie zdrętwiałą. Drugą ręką uciskał mocno moją ranę.

—Nie mów nic, zachowaj siły na potem.—wydawało mi się, że głos miał słabszy niż ja w tym momencie. Pociągnęłam sporego łyka trunku, po czym się lekko skrzywiłam. Wolałam wino, ale teraz musiałam się znieczulić. To było ważniejsze niż moje preferencje smakowe.

—Jak bardzo jest źle?—powtórzyłam pytanie, po czym zawierciłam się na miejscu i choć miało to niezbyt miłe skutki, zadziałało.

—Kamizelka spowolniła kulę, ale i tak jest wbita dość głęboko.—westchnął, a tym razem to ja ścisnęłam jego dłoń. Nie zwracałam uwagi na innych, chciałam słyszeć tylko jego głos.

Bella Ciao || La casa de papelOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz