Ocknąłem się, gdy z prawej strony poczułem narastające ciepło. Wrzasnąłem (nie wiedziałem, że byłem w stanie wydawać z siebie tak wysokie i głośne dźwięki), orientując się, że jakieś pół metra od mojej głowy szalał ogromny płomień. Chciałem wstać, ale coś przytrzymało mnie na siedzeniu. W panice zacząłem się szarpać na wszystkie strony, dopiero po chwili przypominając sobie, by odpiąć pasy bezpieczeństwa.
Zerknąłem w bok, gdzie miałem nadzieję zobaczyć mężczyznę, od którego pożyczyłem wcześniej gazetę, jednak nie znalazłem go tam. Zdążył już uciec? A może nie wybudził się z drzemki, nie zapiął pasów i, podczas gdy ja byłem nieprzytomny, jego ciało latało na wszystkie strony po pikującym samolocie?
Nie miałem czasu się zastanawiać nad losem sympatycznego dziadka, bo resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mi, że musiałem uciekać jak najdalej się dało z tej cholernej maszyny. Bagaże podręczne i ogień tarasowały alejkę, dlatego przeszedłem przez siedzenia, zbliżając się na przód samolotu. Większość tyłu i prawa strona płonęła. Przemieszczałem się jak najszybciej umiałem, bojąc się, że samolot wybuchnie lada moment. Mój mózg nie rejestrował leżących wokół ciał pozostałych pasażerów, którzy mogli być równie dobrze nieprzytomni jak i martwi. Byłem w zbyt wielkim szoku, by racjonalnie myśleć o ratowaniu kogokolwiek prócz siebie. Gdzieś w głębi wiedziałem, że wyrzuty sumienia będą mnie dręczyć do końca życia. Oczywiście, jeśli udałoby mi się przeżyć najbliższe pięć minut i nie spłonąć razem z samolotem.
Dotarłem do drzwi, które, ku mojemu zaskoczeniu, były szeroko otwarte. Wypadłem przez nie, nie spodziewając się, że samolot utknął na jakichś niskich budynkach, mniej więcej na wysokości półtora metra od ziemi. Prawdopodobnie to, w jaki sposób pilotom udało się usadzić maszynę, zaważyło na tym, że nie wszyscy zginęli na miejscu. A przynajmniej nie ja.
Upadłem na twardą, ubitą ziemię, nie zdążywszy wyciągnąć rąk przed siebie, co uratowało mnie przed ich połamaniem. Wstałem, jęcząc z bólu i chwiejnym krokiem próbowałem odejść jak najdalej od wraku, co chwilę potykając się na prostej drodze. Przystanąłem dopiero kilka alejek garaży dalej, gdy stwierdziłem, że byłem już wystarczająco daleko. Obejrzałem się tylko po to, by zobaczyć stojący w płomieniach samolot w pełnej okazałości. Niesamowicie szumiało mi w głowie, twarz i oczy piekły od zbyt bliskiej styczności z ogniem, a zdarta skóra z łokci zaczynała nieprzyjemnie szczypać. Dopiero teraz pośród szumu zacząłem słyszeć swój własny, świszczący oddech, a nagły kaszel zaczął dawać mi się we znaki, kiedy tylko starałem się nabrać w płuca więcej powietrza.
Pomacałem się po kieszeniach i ku własnej uciesze wyczułem w lewej tylnej telefon. Szybko go wyciągnąłem i wyłączyłem tryb samolotowy. Czekałem na reakcję urządzenia minutę, dwie. Ręce trzęsły mi się jak nigdy w życiu, a nogi były niczym z waty, gdy dwie minuty przeciągnęły się do pięciu. Wpatrywałem się w ekran, będąc praktycznie pewnym, że za chwilę zobaczę na nim kilka kresek zasięgu i będę mógł zadzwonić po pomoc. Jednak z kilku minut zrobiło się kilkanaście, a ja stałbym tak dalej, wpatrując się w smartfona jak ostatni idiota, gdyby nie dziwny dźwięk, który usłyszałem za plecami.
Odwróciłem się powoli, przełykając zalegającą w gardle gęstą ślinę. Bałem się tego, co mogłem zobaczyć, nie mając pojęcia, czego tak naprawdę powinienem się spodziewać.
W końcu byłem w Harranie. W mieście naznaczonym epidemią. Tutaj mogło stać się dosłownie wszystko.
Kilka metrów ode mnie stał człowiek. Albo coś, co przypominało człowieka. Mężczyzna miał twarz porośniętą dziwnymi bąblami, a jego skóra przybrała żółto-brązowy, zgniły odcień. Ubrania były poszarpane, część koszuli zerwana. Ręce zwisały mu nienaturalnie luźno wzdłuż ciała.
CZYTASZ
Dying Light | Jikook
أدب الهواة"Oczy całego świata są zwrócone na miasto Harran, gdzie dwa miesiące temu wybuchła epidemia nieznanej dotąd choroby. Wciąż nie jest jasne, co spowodowało ten wybuch. Miejscowe Ministerstwo Obrony wzniosło wokół miasta mur, mający zapobiec rozprzestr...