Rozdział 30: Musisz natychmiast wezwać Harrego i stąd wyjść.

1K 59 1
                                    


Przestałem pracować, kiedy byłem w połowie szóstego miesiąca, w maju. Zmusiły mnie do tego nasilające się skurcze Braxtona Hicksa. Kiedy pierwszy raz je dostałem, Harry naprawdę spanikował i myślałem, że odjedzie i straci kontakt z rzeczywistością, zanim zdążę mu to wytłumaczyć. Tłumaczyłem mu wielokrotnie, że to organizm przygotowywane się do porodu, a nie dzieci, które miały jeszcze dużo czasu na to. Było to bardzo uciążliwe skurcze, bo przy pierwszej ciąży tego nie miałem. Teraz przechodziłem praktycznie inaczej, niż było w książkach. Dwudziesty piąty tydzień. To było coś pięknego, ale też okropnego. Bolały mnie plecy, stopy, wszystko mi puchło i wyglądałem jak balon. Bardziej pasowałby słoń. Czułem się tak ociężały, że jedynie co robiłem, to leżałem. Harry codziennie rano upewniał się, że śpię (raz go na tym przyłapałem), a później pakował Luke do pokoju, na fotel i pilnował mnie niczym wierny pies.

Raz przestraszyłem go na śmierć. Nie było moją winą, że złapał mnie skurcz w prawej łydce, a ja nie miałem jak rozmasować tego.

Każdy kolejny tydzień był okropny. Dwudziesty siódmy był chyba najtrudniejszy. Odczuwałem silną potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa maluchom. Harrego jak na złość nie było, a ja z ledwością powstrzymywałem się, aby nie zacząć krzyczeć na Luke, który nie był niczemu winny. Siedział w moim bezpiecznym miejscu, w pomieszczeniu, gdzie chciałem, aby maluchy przyszły na świat.

Jednak ja nie chciałem jeszcze gniazdować. Wytrzymywałem to, ignorowałem obecność Luke, skutecznie tłumiłem swoją omegę. Zatamowałem to na trzy tygodnie. Dopiero w trzydziestym tygodniu nie mogłem wytrzymać. Harry'ego ponownie nie było, a ja siedziałem ze strażnikiem.

— Lu-luke? — powiedziałem, biorąc oddech. Coraz trudniej było mi też oddychać. — Luke!

— Co się stało? — zapytał i wstał.

— Musisz... Musisz natychmiast wezwać Harrego i stąd wyjść. Już, teraz i w tej cholernej chwili.

Rozszerzył oczy i wyszedł szybko z pomieszczenia. Zapach nadal się unosił, co mnie mocno drażniło. Próbowałem dosięgnąć telefon, ale mi się nie udało. Wziąłem głęboki i upajający wdech. Trzymałem w sobie ochotę gniazdowania już od pięciu tygodni, ale nie chciałem nikomu mówić. To zwiastowałoby tylko poród, panikę i chęć zatrzymania mnie w łóżku. Przymknąłem oczy i położyłem obie dłonie po bokach brzucha. Nie rozmawiałem nawet z panią doktor o porodzie. Nie mogłem rodzić w pałacu. To zwiastowałoby spore kłopoty.

Nie wiem, ile czasu minęło od wyjścia Luke, ale coraz bardziej jego zapach znikał. Zastąpił go mój. Wziąłem nawet poduszkę Harrego, ale nie pachniała tak intensywnie.

— Jasna cholera — sapnąłem pod nosem, czując większy skurcz niż do tej pory.

Drzwi w końcu się otworzyły, a przez nie wpadł spanikowany Harry. Trzasnął nimi i podbiegł do łóżka.

— Co się dzieje?

— Hazz... T-to czas na wolne — powiedziałem, a on ułożył dłonie na brzuchu, lekko go masując. Przynosiło mi to ulgę.

— Oczywiście. Co potrzebujesz?

— Nie wiem! Nigdy nie gniazdowałem... Trzeba zadzwonić do pani doktor. Ja myślę, że mogę zacząć rodzić na dniach. Mam coraz częste skurcze, wstrzymuje gniazdowanie od pięciu tygodni, więc...

— Co? Ile? Louis, czy ty jesteś poważny!?

— Jestem! Ja nie chcę siedzieć w łóżku! — powiedziałem i założyłem ręce na krzyż. — A i tak ciągle to robię! A teraz mnie przytul, daj mi trochę swojego zapachu i dzwoń do pani doktor.

Kiwnął głową i od razu ściągnął marynarkę. Chwyciłem ją i narzuciłem na siebie, a raczej się starałem.

— Daj mi momencik. Przebiorę się z tych spodni i zaraz do ciebie wrócę.

Przytaknąłem i ponownie zamknąłem oczy. W całym pomieszczeniu czułem już Harrego i to zupełnie mi wystarczało, abym był spokojny. Wrócił do mnie dosłownie po minucie i od razu mnie przytulił. Kompletnie nie wiedziałem, o czym on rozmawiał. Odpowiadałem sennie na pytania, ale wiedziałem co miałem powiedzieć. Nie mogłem rodzić w pałacu. Chociaż bardzo kusiło to moją omegę, to nie mogłem się zgodzić. Byłoby zbyt duże ryzyko, abym to zrobił. To było coś, co nie mogło się nigdy zdarzyć przy czworaczkach. Dałbym radę z bliźniakami albo jednym maluchem. Więcej szczeniaków stanowił problem. Nie tyle, co dla mnie, ale dla nich. Nie byłem pewny, czy dałbym radę urodzić naturalnie. Ashley i Nickaa urodziłem normlanie, bo oni w ostatnim momencie obrócili się w dobrą stronę. A ta mała czwórka... Cały czas odprawiała dzikie harce, przez co się denerwowałem.

— Lou?

— Hmm? Co... Co się stało?

— Pani doktor jest na ciebie cholernie zła, że wstrzymywałeś gniazdowanie, ale dobrze, że leżałeś w łóżku. W szpitalu świętego Tomasza jest szykowana dla ciebie sala oraz inkubatory dla dzieci, bo potwierdziła, że jednak możesz urodzić na dniach, tak jak mówiłeś. I... pytała się, czy czujesz coś dziwnego... W sensie, czy masz pokarm?

— Ja... Chyba tak. Trochę mi piersi urosły — powiedziałem i przysunąłem się bliżej niego. — Kocham cię i bądź obok mnie, proszę. Chcę spać...

— Ja ciebie też kocham, bardzo mocno. Będę obok ciebie. Śpij, miłości.

Beside you (larry) ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz