Upały nie odpuszczały, dzisiaj było nadzwyczaj gorącą i temperatura w cieniu sięgała prawie trzydziestu siedmiu stopni, dlatego mieszkańcy Instytutu z chęcią korzystali z dobrodziejstwa, jakim był wielki basen w ogrodzie. Ci bardziej odważni spakowali się rano i pojechali na plażę, Ezra jednak był zbyt leniwy, by smażyć się cały dzień na piasku. Wolał bezpiecznie spędzić ten dzień w Instytucie, mając przy okazji oko na swoją bliźniaczkę, doskonale odczuwał przez łączącą ich więź, że nie było z nią najlepiej, choć usilnie starała się to ukryć pod uśmiechem i nonszalancją. Obserwował więc jak jasnowłosa dziewczyna, popijając arbuzową lemoniadę, plotkowała ze starszą z sióstr Pryde — a tym samym dziewczyną Ezry — Rose. Obie dziewczyny opierały się o ścianę basenu, śmiejąc się od czasu do czasu. Młodzieniec nie zamierzał im przeszkadzać, i jakoś nie miał ochoty na dołączenie do zabawy w basenie, choć Kurt i Bobby wołali go już kilka raz. Wolał odpoczywać na jednym z leżaków bezpiecznym otoczeniu cienia rzucanego przez wielki parasol. Nie lenił się jednak, od kilku minut układał w głowie kolejną melodię, która chodziła za nim już od kilku dni. Słowa, dźwięki i nuty zalewały umysł młodzieńca, w napadzie morza weny twórczej. Niezmiernie go to cieszyło, bo od jakiegoś czasu miał kompletną blokadę twórczą. Słysząc swoje imię, podniósł wzrok i spojrzał na wołające go dziewczyny. Zaśmiał się kręcąc głową, i uniósł lekko swój dziennik, w którym zapisywał wszystkie piosenki. Był to dla każdego jasny znak, że był teraz zajęty czymś ważniejszym niż chłodzenie się w basenie. Nie potrafił mówić otwarcie o swoich uczuciach do innych, szczególnie tak intymnych jak miłość. Wolał wyrażać je w inny sposób, gestami, podarunkami... piosenkami. Ile to razy pisał coś dla Astorii? Śpiewał jej, gdy miewała koszmary? Wiele, wiele razy. Teraz jednak chciał skomponować coś dla Rosemary. Od dawna się z nikim nie spotykał, a dziewczynę traktował wyjątkowo poważnie — miał nadzieję, że nie będzie to tylko przelotny szkolny romans, który zakończy się, gdy obydwoje pójdą na studia. W duchu liczył na coś silnego, trwałego, stałego. Jak każdy potrzebował czegoś stałego w życiu, kotwicy, portu, do którego będzie mógł przybić, gdy wróci z kolejnej misji grupy X — kogoś, kim nie będzie jego siostra. Rose zdawała się być aktualnie kimś takim, mógł z nią spędzać godziny na rozmawianiu czy w ciszy, wiele razy też po prostu grali wspólnie na konsoli, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Nie wymagała od niego, że będzie on na każde jej zawołanie, że będzie wolał spędzać z nią czas niż na przykład, grając z chłopakami, nie wypominała mu, że wiele nocy spędzał u siostry, uspokajając ją podczas koszmarów. I co ważne, nie była zazdrosna o inne dziewczyny, z którymi Ezra miał dobry kontakt. Była... sobą. Była jak bezpieczny port podczas sztormu. I właśnie to wszystko McCoy starał się zawrzeć w pisanym przez siebie tekście. Swoje uczucia, emocje, miłość. I choć czasem wychodziło ckliwie i słodko, pisał dalej, nie zważając na nic. Logan odpuścił im trening, Xavier nie pchał ich na żadną misję, nikt ich nie atakował. Choć raz mogli się poczuć jak zwykli nastolatkowie, i Ezra zamierzał z tego korzystać. Odłożył na chwilę długopis, chcąc przeczytać to co właśnie napisał jako pierwotną wersję. Zawsze tak robił, najpierw pisał wszystko, co mu przyszło do głowy, wszystko, co mniej więcej do siebie pasowało, a potem dokonywał poprawek. Tym razem musiał przyznać, że był całkiem zadowolony z brzmienia pierwowzoru, nazwanego roboczo „Roza".
„i choćbym nie wiem, jak bardzo się bał,
ty będzie jedną z moich ran,
słodką, niewinną, jak cukierka smak,
raną, którą chcę zadać sobie sam."
CZYTASZ
VOICES⠀ ♔⠀ x-men: evo
Fanfiction" voices in my head, echo all that's left unsaid from the dead they said " ⠀ ♔⠀