Drew
Dzisiaj właśnie nadszedł ten dzień. Moja pierwsza walka w tym sezonie, wprost po tytuł mistrza, miała się odbyć za niespełna trzydzieści minut. Stevenson Montana jako mój przeciwnik. Osobiście miałem się za dobrze przygotowanego, może nawet więcej niż dobrze. Chciałem po prostu wygrać tą walkę, a potem iść dalej by dotrzeć tam, gdzie chcieli mnie widzieć rodzice. Zresztą nie miałem wyboru. Chodziło o naprawdę dużą stawkę. Ostatnie na co bym pozwolił, to na zostanie osobistym pieskiem starego McMillana. Tylko bardzo mnie zastanawiało, czy jego synalek zdawał sobie sprawę, że Hectorowi bardziej zależało na pozyskaniu mnie, niż na dalszym trenowaniu go. Tu mogło chodzić wyłącznie o jedno. Byłem lepszy, do czego ten gbur doszedł, więc zamierzał mnie podkraść. A jeśli ja wygram, w co mocno wierzyłem, to Luke będzie musiał zrezygnować z boksu. Perspektywa naprawdę piękna, ale ja nie zamierzałem spoczywać na laurach. Mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, więc chodziło o jak najlepsze przygotowanie i mordercze treningi, ponieważ tylko one mogły mi zapewnić niekwestionowany sukces. Co nie zmieniało faktu, że nadal byłem zdania, iż ojciec postąpił dziecinnie. Dał się w to wmanewrować, a co gorsza, w ogóle nie pomyślał by wcześniej sytuację omówić ze mną. To oczywiste, odmówiłbym, jednak chodziło tylko i wyłącznie o mnie. Postawił własnego syna na szali z powodu jakiegoś konfliktu, który chciał raz na zawsze rozwiązać, zdobywając mistrzostwo. A właściwie ja miałem to zrobić. To ja musiałem zdobyć mistrzostwo, żeby tata, pewnie mama też, żeby oboje poczuli się wspaniale dowartościowani. A kiedy tak naprawdę liczyło się to, czego ja sam chciałem od życia? Nie twierdzę, że jestem zmuszany do walk, ponieważ ja na serio to lubię, ale nie do przesady. Kiedy już staje się to centrum mojego wszechświata, to zaczyna się robić mało przyjemnie.
- Drew.
Do tej pory siedziałem na ławeczce pochylony, dużo myślałem i próbowałem się wyciszyć skoro miałem jeszcze trochę do walki, ale ktoś wtargnął do mojej bańki spokoju. I nie miałem jej tego za złe. Objęła ramionami mój kark, a ja lekko się uśmiechnąłem. Potem przeskoczyła przez ławeczkę by usiąść obok mnie.
- Kupiłam ci tego gównianego, bezsmakowego batonika.
- Nie wyrażaj się.- wymruczałem, ale sięgnąłem po jeden z moich ulubionych smakołyków, który Chelsea tak potępiała.- Dzięki.
- Jak się czujesz, braciszku? Wyglądasz jakbyś się struł. Uśmiechnij się trochę, bo z tym grymasem nie jest ci do twarzy. Chociaż chyba przeważnie tak wyglądasz przed walkami.- wzruszyła ramionami.- Czyli wygrasz. Już zaczęłam zbierać zakłady.
- Ty też chcesz się wzbogacić na mojej osobie? Jesteśmy rodziną.
Trzynastolatka przewróciła oczami, po czym powiedziała coś, przez co ja również miałem ochotę wykonać ten ostentacyjny, nieuprzejmy gest.
- Marketing jest marketing. Muszę mieć jakieś profity z tego, że tutaj przychodzę.
- Miłość do brata nie wystarczy?
Siostra parsknęła śmiechem i klepnęła mnie w nagie ramię.
- Drew, Drew, Drew… taki naiwny.
- Spadaj.- wymruczałem i lekko ją pchnąłem, a potem otworzyłem batonika.- Miejsca w pierwszym rzędzie powinny ci wystarczyć, bo jesteś moją siostrą. Inni daliby się za to pokroić.
- Bo nie muszą przebywać z tobą codziennie.- uśmiechnęła się szeroko.
Odwzajemniłem to, pochyliłem się i dyskretnie rozejrzałem. To tak tylko dla efektu, ponieważ znajdowaliśmy się w mojej prywatnej szatni, wiec mogłem tu przebywać ja, moja rodzina, przyjaciele i znajomi, a także organizatorzy całego przedsięwzięcia oraz ludzie z plakietkami świadczącymi o tym, że nie są randomami z ulicy.
![](https://img.wattpad.com/cover/309502978-288-k32881.jpg)
CZYTASZ
Fighter#4: Drew
عاطفيةMówią: niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jednak często zdarzają się wyjątki. Jak na przykład Drew Butler, zawsze kojarzony ze swoim ojcem, samym Rafaelem Butlerem. Mimo wszystko Drew jest inny pod niektórymi względami. Bardzo utalentowany, przyszły...