Szukając wyjaśnień

171 15 3
                                    

Zapach trawy unosił się w powietrzu. Przez zamknięte powieki przenikało światło. Gdy otworzyłam oczy oślepiło mnie jaskrawobiałe słońce, więc zakryłam twarz dłońmi i mruknęłam cicho. W pierwszej chwili zdawało mi się, że zasnęłam na plaży, tak jak wtedy, gdy byłam na wakacjach z...? Zaraz!
Podniosłam się szybko. W mojej głowie przez chwilę widniał obraz dziewczyny wybiegającej z morza, z deską surfingową pod pachą. Obraz zaraz zniknął, a ja nie mogłam uświadomić sobie, kim była ta dziewczyna.
Po chwili zorientowałam się, że siedzę na szarej, kamiennej płycie, mającej niecały metr wysokości. Byłam przykryta sporym kawałkiem beżowej tkaniny, która jak woda w wodospadzie spadała po płycie. Byłam zdumiona. Rozejrzałam się dookoła.
Byłam w pokoju, w którego każdej białej ścianie umieszczony był łuk, przez który było widać wnętrze następnego pomieszczenia.
Pokój, w którym znajdowałam się, nie miał dachu, na jego środku było wysokie, białe drzewo, jakiego rozgałęzienia miały zielono-fioletowe listki. W rogu stały jakieś blaty z szarego kamienia o dokładnie wyszlifowanej powierzchni.
Miałam tysiąc pytań. W pierwszej chwili nawet nie pamiętałam, co działo się przed tym, kiedy zemdlałam. Na szczęście po chwili niedalekie wspomienia wróciły.
Czyżby zabrał mnie tutaj ten człowiek, który uratował mnie przed stadem wrzeszczących potworów?
Zeszłam z kamiennej płyty. Spojrzałam na siebie. Nawet nie miałam pojęcia o tym, że ubrana byłam w purpurową bluzkę z krótkim rękawem, czarne spodnie i conversy, z odpadającą lewą podeszwą. Miałam brudne od ziemi kolana i całe ręce. Na ramiona spadały brązowe włosy.
Ogarniała mnie cisza, kiedy usłyszałam czyjeś kroki. Coraz bliżej, aż w końcu w łuku pojawiła się postać wysokiego i chudego chłopaka. Miał czerwone włosy do łokci; kościstą twarz; jasnoszare oczy, kształtem podobne do półkola poziomego. Szara peleryna spoczywała na jego ramionach, zakrywając częściowo jego czarny strój.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Czy w ogóle powinnam coś powiedzieć? Jego twarz była poważna.
-Jak się nazywasz?- zapytał, unosząc brwi.
Nie wiedziałam jak na to odpowiedzieć. Nie pamiętałam swojego imienia...ale jednak...
-Grace- wyrwało mi się.
-G r e j s?- powtórzył niepewnie.
Ja także powtórzyłam, ale w myślach. Nie miałam pojęcia skąd mi się to wzięło, jednak po chwili nabrałam pewności, że nazywam się Grace. Grace Allen.
-Jesteś Orehanką?- znów zadał pytanie.
Byłam tak zestresowana. Kompletnie nie miałam pojęcia o czym mówi, a więc milczałam.
-Nie? to znaczy, że...
Podszedł do mnie wolno. Zmarszczył brwi, przyglądawszy mi się.
-Nie musisz się mnie bać, nie jesteś stąd, prawda?- Okazał zdziwienie.
Miał bardzo przyjemny głos.
-Nie wiem.- Odparłam drżącym głosem.
-Jestem Haeledan.- Przedstawił się, uśmiechając.
Zauważyłam, że spomiędzy jego krwistych włosów wystają spiczaste, elfie uszy przebite małymi, srebrnymi obręczami.
-Jesteś elfem?
Z uśmiechem pokręcił głową. Przerażało mnie to, że był wyższy ode mnie o dwie głowy.
-Elfowie to moi przodkowie. Teraz... Nie wiem kim jestem. Nazywają nas Esami.
-Nie rozumiem co tu się dzieje...- powiedziałam ze zmartwieniem.- Ja... te wrzeszczące potwory... To wszystko...
-Byłaś w Helm Garden. To las zamieszkiwany przez Helmów.- Wytłumaczył.- Nigdy nie wchodź tam bez broni. Helmowie to mała zaraza. Tylko w grupach są groźni, ale dla ciebie...
Byłam potwornie zmieszana, skołowana, nie wiedziałam co się dzieje. Ale cieszyłam się, że spotkałam Haeledana. Może pomoże mi się tu odnaleźć, choć...
-Gdzie jestem?- zapytałam wreszcie.
-W Rosyen Dev. Świat takich potworów jak na przykład Helmowie lub ja, Es.
Uśmiechnął się znowu.
-Co mam teraz zrobić?- miałam jeszcze tyle pytań.
-Zależy od tego, kim jesteś.
-Ale ja nie wiem...
-Ja jestem Esem. Muszę odszukać resztę Esów i znaleźć nowe miejsce do życia...ale ta wojna...
-Jaka wojna?
-Achregowie. Chcą zapanować nad Rosyen Dev.
Starałam się cokolwiek z tego zrozumieć.
-A co ja mam zrobić?- znowu zapytałam.
-Radzę ci iść do Orhandii. To dwa dni drogi na pieszo, na wschód.
-Co?
-Tam wszystkiego się dowiesz. - Rzucił mi sympatyczny uśmiech.- Ruszaj teraz, niedługo będę musiał wracać do swoich. Ale bez ciebie.
Haelledan wyprowadził mnie z tego miejsca. Z zewnątrz wyglądało ono jak dwupiętrowy, biało-kamienny dom bez dachu. W czasie wyjścia przechodziliśmy przez wiele pomieszczeń, w żadnym nie było podłogi, i często znajdowały się tam drzewa.
Właśnie staliśmy przed tym domem.
-To dawna siedziba moich przodków.- Oznajmił Haeledan.
Po chwili wskazał ręką w kierunku, którym mam iść. Była do szeroka droga pośród zarośniętych pól, niedużych skupisk drzew.
-Tamtędy będzie najbezpieczniej. Po jakimś czasie dotrzesz do rzeki, mostu, za którym będzie widać miasto.- Tłumaczył.- Kierujesz się do Orhandii.
Przytaknęłam. Nie mam pojęcia, jaką miałam minę, ale bałam się śmiertelnie.
Haeledan zdjął z pleców łuk.
-Weź go. Może się przyda, miejmy nadzieję, że nie.
-Dź...Dziękuję...- wzięłam duży łuk i strzały w kołczanie.
-Może jeszcze się spotkamy.- Uśmiechnął się.- Żegnaj!

Ruszyłam w drogę.

Płomienny KryształOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz