Rozdział 4.

2.2K 82 7
                                    

Lucrecia


Przełknęłam ślinę widząc swój obecny stan konta. Było to zaledwie sto dolarów a był dopiero środek miesiąca. Wyjrzałam za okno próbując dowiedzieć się w jak dużym korku jesteśmy, ale było to niemożliwe. Czułam, że moje podróże taksówką właśnie dobiegły końca podobnie jak kupowanie śniadania w kawiarni. Oczywiście nadal je przynosiłam, jednak własnoręcznie. Musiałam zacząć dokładać się Monicy do jedzenia oraz codziennych rzeczy, ponieważ i tak zalegałam jej z nieszczęsnym czynszem.

Po dziesięciu minutach udało mi się dotrzeć na miejsce. Godzina na telefonie wskazywała siódmą pięćdziesiąt, więc szybko skierowałam się do małej przytulnej kawiarenki tuż na przeciw wielkiej firmy Archester. Za ladą stała ta sama kochana staruszka, która przypominała mi moją babcię Helen.

- Dzień dobry pani. - uśmiechnęłam się promieniście podchodząc do witryny ze słodkościami.

- Dzień dobry kochanie. To co zawsze? - przez chwilę biłam się z myślami co powinnam zrobić. Skoro i tak trzy razy z rzędu wyrzucił całą zawartość śniadania, wolałam tym razem zaoszczędzić i wybrać coś co lubię.

- Nie tym razem. - zaśmiałam się. - Poproszę drożdżówkę z nadzieniem różanym i czarną kawę.

- Czyżby twojemu adoratorowi nie podeszła czekolada? - na jej ustach wymalował się cwany uśmiech a ja nie wiedziałam skąd ona się tego domyśliła.

- Skąd pani...

- ...to wie? - dokończyła za mnie. - Mam już swoje lata słońce a ty nie wyglądasz na osobę która lubi czarną kawę. - puściła mi oczko a ja z bezradności pokręciłam głową i zapłaciłam za zamówienie.

- Miłego dnia! - pożegnałam się ze staruszką wychodząc z kawiarenki.

Ku mojemu zaskoczeniu miałam tylko dwie minuty by zdążyć położyć w recepcji zakupione jedzenie więc zaczęłam biec. Niestety nie było to najlepsze wyjście zważając na to że miałam na sobie obcasy i biegnięcie w nich to istna katorga. Cała zdyszana odłożyłam śniadanie na ladę obok Chrisa i zgięłam się w pół kładąc ręce na kolanach.

- Nigdy...więcej...nie pobiegnę w szpilkach. - wysapałam, opierając się o biurko blondyna.

- Biedactwo. - zachichotał patrząc w ekran laptopa. - Oho. Jest i on.

Odwróciłam się za siebie nie wiedząc o kim mówi Chris, jednak szybko załapałam. Ares jak zwykle w lekko kręconych potarganych włosach i idealnie dopasowanym garniturze. Momentalnie przybrałam oficjalnej postawy i już miałam się odezwać, lecz przerwał mi uniesionym wskazującym palcem.

- Nie McCay. Mam dziś dobry humor i nie pozwolę ci go zepsuć, więc z łaski swojej zamilcz. - odparł łapiąc po drodze moje kupione śniadanie.

Z otwartą buzią patrzyłam jak znika za dwuskrzydłowymi drzwiami a z transu wybudził mnie dopiero ich trzask. Kątem oka zauważyłam, że podobnie jak ja blondyn również nieodgadnionym wzrokiem wpatrywał się w miejsce gdzie zniknął nasz szef.

- Czy on właśnie zasugerował, że jestem wkurzająca? - spytałam z pretensją w głosie.

- No wiesz Lucy... Czasami bywasz bardzo energiczna. Ale tak bardzo bardzo. - zaśmiał się nerwowo chłopak próbując jak mi się wydawało załagodzić sytuację.

- Idioci. - skwitowałam. - Ale powiedz mi jedno. On wziął to śniadanie czy jestem aż tak zmęczona?

- On je wziął. - odparł, a na naszych ustach pojawiły się szerokie uśmiechy. Podbiegłam do chłopaka i mocno go objęłam ciesząc się z tak absurdalnego sukcesu.

Burning roseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz