Rozdział 4.

6.6K 219 33
                                        

Wyjęłam z bukietu dwie białe róże – było ich zdecydowanie za dużo, co psuło kompozycję. Obróciłam wazon, by słońce padało na niego pod odpowiednim kątem. Ktoś mógł mi zarzucić, że przywiązywałam przesadną uwagę do szczegółów, lecz w tym biznesie detale miały znaczenie – bo jak inaczej mieliśmy wyróżnić się na tle konkurencji?

- Wypakowaliście wina? – zapytałam kelnerki.

- Tak.

Spojrzałam na trzy szklane półki rozchodzące się na ścianie za barem. Rozstawione na nich butelki alkoholi tworzyły elegancką i spójną kompozycję. Oświetlenie uwidaczniało je tak, aby przyciągały uwagę niczym cenne dekoracje.

Jeden z naszych stałych gości kiwnął do mnie głową. Odpowiedziałam szerokim uśmiechem, choć nie przepadałam za tym człowiekiem. Jego żona była w czwartej ciąży, a on powielał stereotypy branży filmowej i kilka razy w tygodniu wpadał do nas z coraz to młodszą znajomą. Zastanawiałam się czy szatynka przy jego stoliku miała skończone osiemnaście lat.

- Jeżeli nie mają państwo rezerwacji... – dotarł do mnie zdenerwowany głos Carmen, która odpowiadała za usadzanie gości przy stolikach. – Proszę zaczekać.

Spojrzałam w kierunku wejścia na główną salę, gdzie pojawiło się trzech potężnie zbudowanych mężczyzn.

- Znajdziemy jakiś stolik, ale... – Carmen urwała, lecz nie mogłam na nią spojrzeć, ponieważ mężczyźni niczym mur zasłaniali mi widok na foyer.

Ruszyłam, aby sprawdzić, co się działo. Docierały do mnie coraz dynamiczniejsze dźwięki rozmów, a żaden z nich nie należał do Carmen. Nim jednak dotarłam do mojej pracownicy, wyszedł mi naprzeciw mężczyzna, który od kilku dni nawiedzał mnie w koszmarach, ale nie tylko. Wyglądał jak zawsze. Miał na sobie niezobowiązujące ciemne ubrania w postaci skórzanej kurtki, czarnego t-shirtu oraz spodni fabrycznie przetartych w kilku miejscach. Biła od niego pewność siebie, której niejedna osoba mogła mu pozazdrościć.

- Co tu robisz? – zapytałam przez zaciśnięte zęby. Zbliżyłam się do niego, wyłącznie by goście nie słyszeli naszej rozmowy.

- Gdzie twoje maniery Veronico? Powinniśmy chyba zacząć od „Dzień dobry".

Spojrzałam mu przez ramię, gdzie dostrzegłam zdezorientowaną Carmen.

- Nie możesz przychodzić do mojej restauracji?

- Mogę – oświadczył niskim głosem.

Zwracaliśmy na siebie uwagę. Ludzie nie byli głupi. Trzech osiłków wyróżniało się spośród gości i pracowników. W najłagodniejszych wyobrażeniach przypominali ochroniarzy, w najgorszych ludzi, którym nie po drodze było z prawem.

- Czego chcesz?

- Potrzebuję twojego lokalu do przeprowadzenia transakcji. Mój klient będzie za godzinę. – Zaczął przesuwać wzrokiem po sali. – Opróżnij restaurację.

- Chyba żartujesz? – Zgromiłam go wzrokiem.

- Księżniczko, ja nigdy nie żartuję. – Przesunął mnie w bok niczym małoistotny mebel.

Poczułam, jakby niewidzialne ręce zaciskały się wokół mojej szyi.

- Zaczekaj? – Złapałam go za ramię.

Zatrzymał się, a jego wzrok powędrował w miejsce, gdzie moja dłoń stykała się z materiałem kurtki.

- Nie mogę wyrzucić ludzi z restauracji. To moi goście.

Rysa na szkleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz