6. Julie

2K 218 211
                                    

W tym samym czasie co Milo...

Podejrzewając sabotaż moich metod wychowawczych, zakasałam rękawy i już następnego dnia wzięłam się do pracy z twardym postanowieniem: choćby skały srały, ta zjeżdżalnia będzie złożona!

Nico towarzyszył mi i dzielnie pomagał w składaniu. Z wywalonym na brodę językiem składałam kolejne elementy według instrukcji. Poddałam się po pięciu godzinach.

Jedyna pociecha w tym wszystkim była taka, że mały Nico bawił się przednio. I w sumie, gdyby jeszcze ta zjeżdżalnia nie stała krzywo i nie łypała na mnie spod oka ze słowami „skręć mnie, kurwa, prosto", to dzień mogłabym uznać za udany.

Za huśtawkę, to ja już wolałam się nie brać, bo po co marnować czas, skoro zjeżdżalnia wyglądała jak krzywa wieża w Pizie.

Żal Julka, no żeby durnej zabawki nie skręcić!

– Co ja mam zrobić? – wymamrotałam w kierunku Odile, kiedy usiedliśmy do obiadu.

Nico chwycił za warzywa, aż się uśmiechnęłam. Hania chciała zawsze mięso, a z marchewki robiła sobie zawody w pluciu na odległość.

– A co chcesz zrobić, droga Julie? – zagadnęła, wycierając chusteczką umazaną buzię Nico.

– Zjeżdżalnię i huśtawkę – fuknęłam zła na samą siebie, że nie umiałam sobie z tym poradzić.

– Może zaczekaj na Milo? – zaproponowała starsza pani. – Wraca za trzy, cztery dni. W tym czasie wymyślisz coś innego.

– Git – mruknęłam po polsku, na co Odile się uśmiechnęła.

Okazało się, że byłam w stanie zainteresować Nico wieloma innymi rzeczami, zaś maluch nie był znudzony. Krzywa zjeżdżalnia została ogrodzona patykami, zabezpieczona taśmą z przypiętą kartką „Teren budowy, nie wchodzić".

Nico patrzył uważnie, kiedy mu tłumaczyłam, co robiłam, ale nigdy nie zbliżał się do zjeżdżalni. Do tego niechętnie podchodził do basenu. Nie wiem, po co Milo napompował mu akwen, skoro ewidentnie jego syn miał w nosie pływanie.

A szkoda!

Siedzenie w domu uważałam za zbrodnię. Pogoda w Prowansji rozpieszczała temperaturą powyżej dwudziestu pięciu stopni Celsjusza i bezchmurnym niebem. Na dworze zaś brakowało atrakcji. Owszem, mieliśmy piłkę zakupioną na ostatnim festynie, ale ile można rzucać piłką?

I zaczęła się kombinacja!

Owocowe drzewa wzdłuż ogrodzenia zapraszały, oferując w zamian swoje skarby. Ubrałam Nico, nałożyłam mu buty, upomniałam go słowem „Frędzel", kiedy się stawiał i wytłumaczyłam, że do dżungli chodzi się w odzieniu. O dziwo, zrozumiał i grzecznie podał łapkę.

Taka forma spędzania dnia, weszła nam w nawyk. Śniadanie, ganianie, piłka, drzemka, obiad. A po posiłku duże wiadro do ręki, buty na nóżki i ognia pod drzewa.

Owszem, pobliskie jabłka i gruszki nie nadawały się jeszcze do zerwania, ale porzeczka była jak najbardziej gotowa na zbiór. Agrest był prawie dojrzały, więc przełożyłam „dobranie się" do tych owoców na później, mniej więcej za tydzień.

W oddali majaczyły również truskawki i to one zajęły mi dwa pierwsze dni, dopóki nie zobaczyłam ich. Malin!

Znacie takie słowa, że za siatką u sąsiada trawa wydaje się zieleńsza? No właśnie! Mnie też, po dwóch dniach zbioru truskawek, wydawało się, że ciasto truskawkowo – malinowe brzmiało o niebo lepiej. Tylko maliny nie należały do państwa Vidall! One były za siatką!

ŻUL - I - JAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz