Helen wpatrywała się przerażona w rozgrywającą się przed nią scenę.
Pokemon był mniej więcej wielkości Eevee, pokryty gęstą, czarną sierścią. Krótsza, granatowa, teraz czarna od krwi pokrywała jego pysk, brzuch i łapy. Sierść na końcu cienkiego, czarnego ogona była żółta i układała się w coś na kształt czteroramiennej gwiazdy, zdawała się błyskać niewyraźnym światłem.
Sam Pokemon kulił łapy i wykrzywiał się z bólu, próbując złapać oddech, lecz za każdym razem, gdy to robił, rozlegał się cichy syk.
- Chodź tu! - Zawołał Laigen i pociągnął ją za rękę. Wcisnął jej coś w dłoń - Masz.
Dziewczyna spojrzała na trzymany przedmiot. Były nim nożyczki z czubkiem wygiętym na bok.
- Co...?
- Włóż to tutaj - Polecił profesor, wskazując palcem otwór w piersi Pokemona - I ostrożnie rozewrzyj. Ja spróbuję wyjąć kulę.
Helen poczuła, jak robi się jej niedobrze.
- S-słucham?
- Daj mi to - Jedną ręką wyrwał jej szczypce z dłoni i drugą przycisnął Pokemona do łóżka - Pomóż mi... - Jęknął cicho.
Jak na zawołanie, dziewczyna zobaczyła, jak Pokemon przestaje się ruszać, wciąż jednak ciężko dysząc i napinając mięśnie, jakby próbował się skulić, ale nie mógł.
- Masz! Trzymaj to tak! - Sapnął Laigen, trzymając szczypce rozwarte w piersi Pokemona.
Helen patrzyła na to wszystko z szeroko rozwartymi oczami, czując, jak wzrok zaczyna jej się rozmywać, w miarę, jak słabła z paniki.
- Do jasnej cholery, rusz się!
Zobaczyła, jak wszystko wokół niej ciemnieje, jak nogi się pod nią uginają.
Ostatnie, co usłyszała to odległe przekleństwa Laigena, oraz dochodzący zewsząd cichy, basowy pomruk.********
- Dzięki... - Mruknął Victor, kiedy Bill otworzył mu drzwi komisariatu. Poprawił szelki plecaka i wyszedł na zewnątrz. Odwrócił się do studenta - To jaki jest ten cały warunek?
- Gdzie nie pójdziesz i czego nie zrobisz, masz mieć jakichś świadków - Odparł ten - I nazwij Małego po mnie.
Victor zerknął na Villa dreptającego wzdłuż jego nogi.
- Vill już ma imię.
- Nie mówię o nim. Słyszałem z centrum hodowlanego, że dostałeś jajo - Roześmiał się.
- Tia... - Victor zastanowił się - Czyli mam nie wychodzić z miasta?
- Czemu?
- No wiesz, mówiłeś...
- ...że masz mieć zawsze jakichś świadków do wszystkiego.
- Czyli mam siedzieć na czyjejś głowie, jak chcę gdzieś pójść?
Bill parsknął śmiechem.
- Można tak powiedzieć.
- Panie Blackbird!
Victor obejrzał się.
Zobaczył Jima biegnącego w ich stronę, a za nim - Sandshrew oraz Pidgeotto krążącego nad nimi. Nidorina już stała nad Villem i zamarła, obwąchując go.
- Panie Blackbird - Powtórzył chłopak, dobiegając do Victora, który kucnął i drapał Nidorinę po głowie - Wypuścili Pana?
- Warunkowo - Mruknął ten dając mu szuflę - Cześć, Młody.
- To co teraz? - Zapytał się Bill.
Mężczyzna podniósł środkową część warg w zamyśleniu.
- Hmm... W sumie sam nie wiem. Może zrobię to samo, co w Cerulean... Popracuję trochę w Centrum, potrenuję...
Bill pokręcił głową.
- To zbyt niebezpieczne. Masa ludzi się tam kręci, znowu mogą nasłać na Ciebie policję.
- To co mam zrobić?
- To co tamten dzieciak - Zniknij na jakiś czas.
- Ale warunek...
- Nie złamiesz warunku, jeśli będziesz miał przy sobie świadka - Mówiąc to Bill zerknął na Jima i mrugnął okiem. Widząc to Victor spojrzał na chłopca, potem na studenta i jeszcze raz na chłopca.
- To jest jakaś zmowa? - Zapytał się - Zmówiliście się ze sobą?
- Niuu... - Mruknął Bill mało wiarygodnym tonem, uśmiechając się szeroko - Po prostu... Miałem okazję pogadać nieco z Jimem. Znaczy... Tuż zanim Vill zaatakował mojego Vulpixa.
- Zaata... - Zaczął Victor i odwrócił głowę do Evanlyn siedzącej w kapturze - Czekaj, chwila, Evanlyn...
- Tak, to był mój Vulpix... - Westchnął Bill - Vill zaatakował Vulpixa, a potem dołączyła do niego Evanlyn.
- Nie - Uciął Victor - Coś musiałeś zrobić, nie zaatakowaliby tak po prostu.
- Pan Bill nic nie zrobił - Powiedział Jim - Ani Vulpix.
- Dokładnie - Mruknął student. Po chwili jednak dodał - Vill na początku się zachowywał tak, jakby chciał bronić Evanlyn przed nim ale nie wiem, czemu.
- Uch... - Westchnął Victor - Cała nasza trójka mają ostatnio marne szczęście z Vulpixami, może dlatego...?
- A co, co się stało?
- Najpierw wyplątałem Vulpix z wnyków i omal nie stałem się pieczenią. Potem ta sama Vulpix się gryzła z Villem i Evanlyn - Zaczął wyliczać na palcach - Następnie, nie wiem, co się stało, ale jakiś inny Vulpix też na nich warczał. Tuż przed tym, w nocy, Mali byli przerażeni. Później znowu samica, i znowu prawie nas spaliła. Teraz Twój.
- Kiedy? - Zapytał się Jim - Kiedy Vill i Evanlyn się bali?
- Kiedy wróciłem ze szpitala. Nie chciałem Ci tego mówić, bo to Ciebie nie dotyczyło.
- Aha...
- To... Gdzie idziemy? - Rzucił Bill.
Victor rozejrzał się.
Przed nim, po obu stronach drogi, rozciągała się aleja klonowa, z liśćmi powoli zyskującymi złotą barwę. Po lewej ciągnęła się skalna ściana, zaś po prawej - wody zatoki. Mężczyzna mógł dostrzec cieniutką linię Drogi Rowerowej zdającej się wynurzać lekko z tafli wody i łączącej oba końce mierzei.
- Nie wiem - Mruknął w końcu - Szedłem za Tobą.
- Nie, to ja szedłem za Tobą - Odparł student śmiejąc się z sytuacji. Obaj mężczyźni obejrzeli się za siebie, na Jima.
- No co? - Mruknął - Przecież Was nie pchałem!
Cała trójka się roześmiała.
- No dobra - Zawołał Bill - Muszę wracać do Vermilion. Surge... - Rzucił tylko i sięgnął do Małej, lecz ta warknęła - Cześć! - Podał rękę Jimowi i podrapał Nidorinę za uszami, po czym ruszył w stronę powrotną.
Serwisant spojrzał na Jima.
- To jak, pokonałeś już go?
- Kogo?
- Surge'a.
- A! Nie, jeszcze nie próbowałem... Ale chyba lepiej będzie, jeśli na razie go odpuszczę, nie jestem wystarczająco silny...
Ruszyli dalej.
Mężczyzna zerknął na Sandshrew dreptającego wzdłuż nogi chłopca.
- Z taką przewagą?
- Hm? - Jim podążył za wzrokiem Victora - Ah, to jest Pana Sandshrew, nie mój. Nie chciałem walczyć Pana Pokemonami. Ćwiczyłem z nimi tylko.
Mężczyzna skinął głową.
- Czyli nie znalazł się żaden trener?
- Nie. Ale jeśli Pan chce, to możemy sami go odstawić - Wskazał palcem przed siebie - Tam zaraz jest Jaskinia Diglettów, możemy nią przejść aż do Viridian.
Victor spojrzał na chłopca.
- Nie mówiłeś wcześniej, że nigdy więcej nie będziesz tam wchodził? Czy coś takiego?
- No tak... - Mruknął Jim - Ale wie Pan... Jaskinia jest długa i zimna, nie miałem, czym rozpalić ognia. Poza tym, ognisko w jaskini to kiepski pomysł - Mówiąc to postukał palcem o kolistą naszywkę na czapce.
Victor dopiero teraz jej się przyjrzał.
Widniała na niej błękitna głowa Gyardosa, zza którego odstawały dwa, skrzyżowane ze sobą toporki. Wokół nich owijał się drobny napis: "Zawsze na miejscu - Zawsze w akcji - MDP Vermilion". Serwisant miał wrażenie, że chłopak wypiął lekko pierś, kiedy zobaczył, gdzie mężczyzna patrzy.
- Jesteś w straży? - Mruknął.
- Tylko w młodzieżowej. Za młody jeszcze jestem na prawdziwego strażaka, ale staram się być na wszystkich zajęciach. Z całego regionu mieliśmy trzy razy pod rząd pierwsze miejsce w zawodach strażackich! - Dodał z dumą.
Victor pokiwał głową.
- Nieźle. Ja w Twoim wieku tylko siedziałem i czytałem o Pokemonach. Ale co jest we mnie takiego specjalnego, że ze mną nagle chcesz tam pójść?
- Ma Pan kuchenkę - Odparł Jim - Gaz nie dymi, a tunel jest w miarę wietrzony.
Mężczyzna zerknął na czerwoną butlę obijającą się mu o nogę.
- Ty wiesz, że taki ogień nie daje dużo światła?
- Ale przynajmniej grzeje. W jaskini jest zimno, ale jasno. Digletty kopią tam tunele, część z nich wychodzi na powierzchnię i daje trochę światła.
- No dobra, jak chcesz... W końcu teraz to ja mam łazić za Tobą - Roześmiał się, w ogóle nie czując się rozbawiony.
- Będę musiał jeszcze zobaczyć, czy w końcu otworzyli salę w Viridian... - Mruknął Jim, jakby tego nie zauważając - Ostatnio, jak tam byłem, to nie było w niej lidera.
CZYTASZ
Pokémon Eevee Adventures
AventuraJest rok 1996. Młodzi Red, Green, Ash i Gary wyruszają w swoją podróż Pokemon, pierwsza dwójka by spełnić marzenie profesora Oaka dotycząca uzupełnienia Pokedexu, a druga - by zostać mistrzami Pokemon... Ale to nie będzie opowieść o nich. Victor B...