Rozdział 28

131 17 7
                                    

Pakuję ostatnie rzeczy do torby. Nie ma tego dużo. Jak mówił Peter, nie zabawiłem tu długo.

Na porannym obchodzie zlecono zrobienie tomografii komputerowej. Wszystko poszło nawet szybko i sprawnie i już koło południa dostałem informację, że wypisują mnie ze szpitala. Lekarze stwierdzili, że nic więcej nie mogą zrobić w mojej sprawie, nie da się mnie bardziej naprawić. Dostałem plik ulotek o metodach leczenia alkoholizmu, reklamy prywatnych klinik odwykowych. Wciskam to wszystko do torby. Pomyślę o tym w domu. Na wierzch rzucam zaproszenie od Arka.

Spoglądam na zegarek – dochodzi czternasta. Za chwilę powinienem dostać cynk od Petera, że jest już pod szpitalem i czeka. Umówiliśmy się, że po mnie przyjedzie. Teraz będą mnie pilnować na każdym kroku. Pewnie najlepiej, jakbym się wprowadził z powrotem do mieszkania Petera.

Postanawiam nie czekać na wiadomość od przyjaciela, tylko wyjść już przed budynek. Jest ładna pogoda, poczekam na niego w parku przy szpitalu. Nie mam ochoty już dłużej siedzieć w tej sali, zwłaszcza że w nocy przywieziono nowego pacjenta, który zajął łóżko obok. Starszy facet, z otyłością, całą noc chrapał tak bardzo, że nie mogłem zmrużyć oka. Dobrze, że jednak wychodzę, nie wytrzymałbym z nim kolejnej nocy.

Zakładam buty, bluzę, chowam do kieszeni telefon. Przebąkuję jakieś „Do widzenia" i już mnie nie ma.

W powietrzu czuć wiosnę, a nawet ją słychać. Od nadmiaru tlenu kręci się mi w głowie. Wciąż jestem słaby.

Petera nigdzie nie widać. Telefon też milczy. Może mógłbym jeszcze zwiać, zanim przyjedzie? Skoczyć gdzieś do sklepu po jakąś małpkę z gorzką żołądkową. Tylko jedną. Pokusa jest silna – tak bardzo, że ledwie ją zwalczam.

Mógłbym chociaż skoczyć po papierosy. Choć nie znam Katowic zbyt dobrze, to musi być tu gdzieś jakiś kiosk albo Żabka.

To jednak zły pomysł, pójdę po papierosy, wyjdę z wódką. Może Peter kupi mi papierosy, gdy będziemy wracać.

Idę alejką przez plac zieleni z drzewami i paroma ławkami, na których siedzą pacjenci z rodzinami, gdy nagle słyszę:

– Drako?

Ten głos jest tak bardzo znajomy, że moje serce natychmiast wywija fikołka. Odwracam się w stronę, z której dobiega. Wolną dłonią osłaniam oczy przed promieniami słońca przebijającymi się między liśćmi i połyskującymi w złotych włosach Laury, która siedzi na ławce w cienkiej skórzanej kurtce, z założonymi nogami oraz z rękami w kieszeniach.

Przez moment ogarnia mnie uczucie ulgi.

Przyszła.

Jednak to nie trwa długo, bo od razu zalewa mnie fala paniki, a ból rozrywa każdą cząstkę mojego ciała, gdy powracają strzępy wspomnień tego, jak się wobec niej zachowałem. Może podobnie jak inni przyszła, żeby zrobić mi wykład? Albo oznajmić, że Igor zgłosił zdarzenie w jego studiu na policję i czeka mnie rozprawa oraz grzywna za zniszczony sprzęt.

Laura przygląda się mi przez chwilę, a następnie wyciąga z kieszeni jakieś pudełko i rzuca nim we mnie. Ledwie udaje mi się je złapać jedną ręką, bo w drugiej wciąż ściskam torbę ze swoimi rzeczami.

Papierosy.

Wzdycham, powolnym krokiem podchodząc bliżej. Torbę rzucam na chodnik obok ławki. Gdy odpakowuję paczkę, ręce mi drżą. To silniejsze ode mnie i wcale nie pomaga fakt, że czuję na sobie spojrzenie Laury, przypatrującej się uważnie każdemu mojemu ruchowi. Wreszcie udaje się mi wsadzić papierosa do ust. Z kieszeni spodni wygrzebuję zapalniczkę, odpalam go i się zaciągam, pozwalając, żeby ten zbawienny narkotyk dostał się do każdej komórki mojego ciała. Czuję się jak małe dziecko, któremu mama pozwoliła zjeść kostkę czekolady.

Drako✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz