Rozdział 3

761 81 93
                                    

Do domu wracam około siedemnastej. Jestem totalnie wypruty. Łeb mnie boli. Ten dzień był katastrofą. Najchętniej zaszyłbym się w łóżku i przespał całe życie.

Puste mieszkanie wita mnie ogłuszającą ciszą. Nawet ten szczur udający kota nie wychodzi mi na spotkanie. Może zdechł?

Cisza sprawia, że w głowie dudni jeszcze bardziej, więc pierwsze, co robię, to włączam muzykę. Ale nie z jakiegoś YouTube, ani żadnych MP3. Tylko stare, poczciwe płyty CD. Mam zajebisty odtwarzacz podłączony do zestawu głośników JBL, ustawionych w dużym pokoju tak, żeby dźwięk roznosił się po całym pomieszczeniu równomiernie. Wkrótce charakterystyczny głos wokalistki Arch Enemy koi moje nerwy.

Zaglądam do szafki w kuchni, która pełni funkcję apteczki i wygrzebuję stamtąd paczkę tabletek przeciwbólowych. Łykam dwie niebieskie pigułki – sprint caps. Tak na wszelki wypadek, gdyby głowa nie chciała przestać boleć.

Wypadałoby coś zjeść. Choć do tej pory wydawało mi się, że nie jestem głodny, to jednak teraz mój żołądek przypomina o sobie. Najpierw jednak zamieniam niewygodne jeansy na dresy. Ściągam koszulę, pozostając jedynie w czarnym T-shircie.

Odpalam papierosa i zaciągam się mocno dymem.

Otwieram lodówkę, ale ta świeci pustkami. Powinienem wybrać się na jakieś zakupy. Może jutro. Na szczęście jest ostatnie pudełko z gotowym obiadem – spaghetti bolognese. Wyciągam je i podgrzewam w mikrofalówce zgodnie z instrukcją.

Spoglądam na miski kota. Wygląda na to, że kiedy mnie nie było, wypełznął ze swojej kryjówki i zżarł wszystko, co mu rano nasypałem. Przynajmniej wiem, że żyje.

Nie wysilam się nawet, żeby przełożyć obiad na talerz, tylko z pojemnikiem i puszką coli rozsiadam się na kanapie w dużym pokoju. Bez problemu udaje mi się zjeść całą porcję. Nie powiem, żebym się najadł, ale musi wystarczyć.

Mam ochotę zapalić, ale nie chce mi się ruszać z miejsca. Dlatego opieram się wygodnie o kanapę. Wsłuchuję w dźwięki kolejnej piosenki.

Ponownie wracam myślami do mojej dziwacznej rozmowy z Laurą. Była nie tylko dziwna, ale i nieprzyjemna, a dodatkowo otworzyła świeżo zagojone rany. Zamykam oczy i zamiast Laury, widzę Marysię, jak uśmiecha się do mnie znad książki. Często uczyła się u mnie, podczas gdy ja pracowałem przy komputerze. Bardzo usilnie staraliśmy się sobie nie przeszkadzać, jednak nie zawsze to wychodziło. Koniec końców lądowaliśmy w łóżku, choć czasem gdzie indziej. Marysia potem wściekała się na mnie, że na pewno obleje przeze mnie egzaminy, jednak nigdy żadnego nie zawaliła.

To były najpiękniejsze lata mojego życia.

Otwieram gwałtownie oczy, słysząc dzwonek telefonu, który leży na stoliku. Mrugam kilka razy, próbując ogarnąć, gdzie jestem. Za oknem jest już ciemno. Spoglądam na zegarek: dwudziesta trzydzieści.

Kurwa.

Nie trudno mi zgadnąć kto dzwoni. Spoglądam na telefon – Mokrzycki.

Odrzucam połączenie i piszę mu krótko na Messengerze: Skype.

Siadam przy biurku i ruchem myszki wybudzam komputer z hibernacji. To nie byle sprzęt dla oferm, które się uważają za informatyków. To sprzęt z górnej półki. Moja dziecinka. Składałem ją sam, odpowiednio dobierając podzespoły.

Mogę mieszkać w malutkim mieszkanku, jeździć używanym samochodem i mieć kota z defektami, ale wszelka elektronika w moim domu musi być najlepsza.

Mam tylko nadzieję, że ten pieprzony kot nie nasika mi kiedyś na klawiaturę.

À propos. Muszę sprawdzić stan jego kuwety.

Drako✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz