1. Leżący na ławie.

3.5K 206 17
                                    

Starając się zachować obojętny wyraz twarzy, oparłam po raz kolejny brodę na jedną ze zdrętwiałych od bezruchu dłoni i westchnęłam głęboko. Drobinki kurzu poderwały się nagle ze starej, drewnianej ławy i zatańczyły w powietrzu, tuż przed moimi oczami. Mój wzrok odruchów spoczął na ukrytym w cieniu ołtarzu, z którego napływały do mnie falami drażniące zapachy kadzideł i świec z pszczelego wosku. Miałam wrażenie, że zapach tego miejsca miał towarzyszyć mi jeszcze na długo po tym jak wolnym krokiem wrócę do swojej kawiarni. 

Raz po raz, ciszę wokół mnie przerywały głośne, nieskładne jęki, wydawane przez wyjątkowo piękną kobietę. Jej zwiewne szaty, spazmatyczne ruchu i kompletnie zdezorientowana mina, wskazywała jedynie na to, czego obawiałam się najbardziej. Tak samo jak i my wszyscy, zebrani w kościele na ten dziwaczny zlot fanów jazzu, nie miała ona bladego pojęcia co tak naprawdę robi. Siedziałam tam w ciszy wpatrzona w nią i jej szalony, awangardowy zespół, zastanawiając się dogłębnie, i to po raz kolejny w przeciągu ostatnich dni,  co ja do cholery robiłam ze swoim życiem i dlaczego po raz kolejny znalazłam się w miejscu, w którym nie powinno mnie być. Było to nawet bardziej przytłaczające biorąc pod uwagę moją sytuację finansową i prywatną. Byłam na granicy bankructwa, w pół osierocona i topiąca swoje smutki w tanich lodach z popularnego fastfooda.

Nie mam pojęcia jak z zajadania się wysokokalorycznymi przekąskami w centrum miasta, tuż przy ulubionej fontannie, znalazłam się w kościele, w towarzystwie zupełnie obcych mi ludzi. Chciałam jedynie się przejść. Odetchnąć zimnym, morskim powietrzem. Oderwać się od szarej rzeczywistości. Po prostu pomyśleć w spokoju, gdy nagle, wiedziona nieznaną mi siłą, zeszłam na nieznaną mi wąską, brukowaną uliczkę. Potem po prostu usłyszałam muzykę i nie potrafiłam przejść obok niej obojętnie. Była niepokojąco spójna. Zbyt przytłaczająca, by minąć ją bez słowa. Spojrzałam wtedy z zainteresowaniem na ciężkie, drewniane drzwi i prowadzona  instynktem, weszłam do środka. Usiadłam na pierwszym wolnym miejscu obok wejścia i spojrzałam z zainteresowaniem na prowizorycznie stworzoną scenę, tuż przed ołtarzem tego starego, katolickiego kościoła. Echo wygrywanej muzyki opadały na nas niczym całun, szczelnie otulając nasze ciała, wywołując ciarki na ramionach i policzkach. Co ciekawe, muzyka, którą aktualnie słuchałam, nie była nawet dobra. Była fantastycznie paskudna i to było chyba tym, co przyciągnęło mnie do tego miejsca. Kochałam kontrasty, a ten bił po oczach na tyle mocno, by na chwilę mnie oślepić.

A potem jedynie przyglądałam się muzykom, bezczelnie zajadając się zimnymi frytkami i lodami, które po paru minutach przypominały raczej żałośnie wyglądającą zupę, niż zimną, słodką rozkosz. Nie mogłam nadziwić się temu, jak tak wyjątkowo piękna wokalistka, mogła wydobyć z siebie tak przeraźliwe i raniące uszy dźwięki. Jej jęki niosły się po całym pomieszczeniu, pogłębiając mój ból głowy. Tłumiłam w sobie chęć zasłonięcia uszu dłońmi, błagając, by przestała. Dźwięki po prostu wylewały się z niej wraz z równie nieskładną muzyką, wygrywaną przez zespół. A on, w jej towarzystwie, wydawał się piękną wisienką na torcie tego muzycznego paskudztwa. Każdy z muzyków ze skupieniem grał na swoim błyszczącym w świetle świec instrumencie, robiąc przy tym miny, jakby byli w trakcie poznawania największych tajemnic wszechświata. Zamiast uciekać, ku swojemu zaskoczeniu, siedziałam w bezruchu, kompletnie zahipnotyzowana. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że tak nisko upadłam. Nie tylko mentalnie, jedząc te paskudne frytki, ale także słuchając tego muzycznego okropieństwa.

- Awangarda w najczystszej postaci – usłyszałam przed sobą cichy, podniecony głos. Należał do jednej z młodych dziewczyn, tworzących główną część dzisiejszej widowni. Jej koleżanki jedynie przytaknęły głowami na jej wyszukany komplement, wpatrując się z uwielbieniem w jego z klarnecistów. Przyglądałam się ich zachwyconym twarzom zmieszana, nie mając do końca pojęcia czego właściwie jestem świadkiem.

- Piękna niespójna-spójność – usłyszałam kolejny komentarz obok siebie. Zduszenie nagłego wybuchu śmiechu kosztowało mnie nieludzką ilość energii i opanowania. 

- Fantastyczne – dodał ktoś jeszcze. Już miałam się odezwać i skomentować ich absurdalne komplementy, gdy kątem oka zauważyłam leżącego na ławie bruneta. Wygodnie wylegiwał się na ławie za mną, ramiona splatając pod swoją głową. Choć miał zamknięte oczy, nie przeszkadzało mi to w wyraźnym odczytaniu jego emocji, tak podobnych do moich w tamtym momencie. Odruchowo wychyliłam się w jego stronę, by dosłyszeć co takiego mruczał pod nosem, że siedzące opodal starsze Panie, spojrzały na mnie z pogardą. Przysunęłam się do niego o krok, a w moje nozdrza uderzyły mocne opary alkoholu. No tak. Nie widziałam innego wytłumaczenia jego zachowania oraz faktu, że jeszcze nadal tutaj trwał w tym absurdzie. 

Jego blada twarz wyrażała wszystko to, co ja sama miałam na myśli. Marszczące raz po raz czoło przecinała głęboka zmarszczka za każdy razem gdy wokalistka starała się o wydanie z siebie wyższych dźwięków.  

- Zatwardzenie – powiedział nagle głośno niskim, znudzonym głosem, na tyle głośno bym nie tylko ja go usłyszała, ale także widzowie siedzący w pierwszych rzędach. Po kościele poniósł się szum obruszonych głosów. Musiałam ukryć swój śmiech nieudanym wybuchem kaszlu- To brzmi jakby ktoś nasrał na pięciolinię i postanowił to zagrać.

Wokół nas poniosły się kolejne ostrzegawcze szepty i odchrząknięcia. 

Rzuciłam mężczyźnie ostatnie zachwycone spojrzenie. Choć on jeden w tłumie nas, siedzących w tym małym, zadymionym kościele, miał na tyle odwagi by na głos powiedzieć dokładnie to, co miał na myśli. Patrzeliśmy na niego z mieszanką niechęci i zazdrości. Nie pamiętałam kiedy ja sama pozwoliłam sobie na taki luz. Na taką wolność. 

Koncert się zakończył. W powietrzu poniosła się wrzawa oklasków. Wychodząc powoli z zatłoczonego kościoła umierałam w środku ze śmiechu. Patrząc na mijających mnie ludzi zebranych wokół. Na dziwny, barwny tłum jaki nagle stworzyliśmy. Na muzyków, których twarze wyrażały najwyższą formę ekstazy nad własnym rzępoleniem na nienastrojonych instrumentach. Na ich zarumienione z ekscytacji policzki przy rozmowie z fanami. Na nadal leżącego na ławie mężczyznę, który sprawił, że uśmiechnęłam się szczerze tego wieczoru, choć myślałam, że to niemożliwe. 

Krocząc powoli w stronę swojego mieszkanka zdałam sobie sprawę, że miał rację. Jako jedyny tego wieczora. Sranie na pięciolinię w poszukiwaniu inspiracji w muzyce jazzowej zdecydowanie nie należało do dobrych pomysłów.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz