23. Glina.

557 67 21
                                    

Pamiętam, że to bolało. Patrzenie na to, jak otaczający mnie świat, wraz z jego mieszkańcami, nie przerywał swojego biegu podczas gdy moje własne życie zdawało się nieodwracalnie zamieniać w okrutną groteskę. Rozsypywać się w drobny pył. A może nawet popiół, po tym wszystkim co uległo zniszczeniu. Niesiony wraz z wiatrem i resztką moich złudzeń. Pamiętałam ten ból, gdy po raz kolejny coś umierało w moim środku.  A to cierpienie było doprawdy wyśmienite. Zakrapiane rozczarowaniem, żalem i po troszku potwornym poniżeniem. Przecież przyjemność jaką czerpaliśmy z kochania kogoś bez wzajemności, była koszmarnie zadowalająca. My mogliśmy spokojnie i bez wyrzutów sumienia okłamywać się, że się staramy, że nie boimy się miłości, a obiekty naszych tragicznych westchnień, żyć w pełni z poczuciem, że ktoś, gdzieś obdarzył ich należytym uwielbieniem. Ta przyjemność była bolesna, ale czasem przez to nawet jeszcze bardziej uzależniająca i słodsza. Zwłaszcza gdy podobnym uczuciem darzyło się więcej niż jedną osobę.

Drżałam na myśl o błękitnych, wypalonych przez słońce oczach. Miękkich blond włosach, ułożonych idealnie na czubku głowy mężczyzny, będącym dla mnie zagadką. Mężczyźnie, którego myślałam, że znałam lepiej niż samą siebie. To było niczym kubeł lodowatej wody wylanej wprost na moją głowę. Z zimna zaparło mi dech w piersi. To było takie mylące. A co jeśli...? A co jeśli wszystko co kiedykolwiek uważałam na jego temat, było jedynie pięknym, idealnym kłamstwem? A co jeśli tamten dzień był jedynie jego słabością? A co jeśli? A co jeśli?

To pytanie mnie zabijało. Zaczęłam powoli wątpić w człowieka, którego kochałam. Był on przecież okrutny. Przebiegły i tak egoistyczny. Ale mimo to go kochałam. To było w tym najgorsze. To, że gdy tylko dostrzegałam jego rysę, natychmiast maskowałam ją swoim beznadziejnym zauroczeniem.

Kochając byliśmy głupcami. A ja byłam tragicznym tego przykładem. Nie chciałam okłamywać się, że widziałam jedynie złoto i błękit. Prześladowało mnie o wiele silniejsze wspomnienie, którego nie było szans wymazać z pamięci. Kurz, blask księżyca, słodkie słowa i o wiele słodsze pocałunki. Westchnienia przyjemności i sensację zapadania się samego w siebie, by odbić się od dna i eksplodować blaskiem. Nadal czułam jego dotyk na sobie. Moje ciało nadal wydawało się miększe od jego dotyku. Jakby ukształtował mnie na własne życzenie. Jakbym na tych kilka chwil zapomnienia była jedynie gliną. Włożył w tą sztukę niezwykłą energię. Zapomniał jedynie o jedynym. Nie wypalił mnie w nowe naczynie, którym miał spełniać wszystkie swoje zachcianki. A teraz od zimna i deszczu topniałam i wracałam do swojej niekształtnej grudy. 

Los bywał okrutny. Okrutniejsze były jednak poranki. Zwłaszcza jego. To on miał obudzić się sam na zakurzonym strychu, okryty jedynie swoją zimną marynarką. To on miał być brudny i dławiony poczuciem winy. To on miał zdać sobie sprawę, że to co wczoraj uznaliśmy za magię, dzisiaj było tylko zniszczonym brudnym oknem i zaniedbanym kątem w domu. Miał pozostać sam w chłodzie jaki po sobie pozostawiał. Bez drogi powrotnej do domu. Pragnęłam by szedł na boso przez las i to w strugach deszczu. Chciałam, by się wywrócił i krzyczał w szare chmury o pomstę do nieba. Ja to uczyniłam, zmuszając się do najdłuższego spaceru wstydu w moim życiu, choć w moim przypadku było to jedynie przenośnią. Miałam ze sobą wiernego rumaka w postaci rozpadającego się na części, starego garbusa.  Jego wyznanie nadal odbijało mi się w gardle zgagą i walczyłam całą sobą żeby po prostu nie zwymiotować. Nim. Sobą. Nimi obojga.

Skostniała z zima dłoń uderzyła o powierzchnię metalowych, łuszczących się od jadowicie zielonej farby, drzwi. Rozchodzący się wokół ponaglający do odpowiedzi dźwięk zadrżał w mojej dłoni, kościach przedramienia i spiętych ramionach. Powtórzyłam swój gest przestępując ze stopy na stopę, czując jak zaczynam tracić czucie w placach w nadal przemoczonych butach, założonych na gołą stopę. Moja dłoń zawzięcie uderzała płasko w szorstką nawierzchnię, a płaty rdzy odpadały od ciężkich wrót niczym krwisty, wiekowy śnieg. Nigdy nie topniejący. Barwiący wygnieciony przez ciężary asfalt pod moimi nogami we wszystkie odcienie karmazynu, rudości i szkarłatu.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz