2. Pierwsze upadki.

1.7K 145 26
                                    

Koperta w mojej dłoni zdawała się ważyć tonę. Choć był to przecież tylko zwitek papieru. Zwykła kartka papieru, która miała już do końca dnia pozostawić po sobie piętno w mojej pamięci i zepsuć mi humor. Wypisane czarnym tuszem słowa niemalże wypalały mi dziury w zmęczonym po nocnej eskapadzie umyśle. Choć nie do końca je rozumiałam. Choć każde z nich zdawało się znaczyć dla mnie dokładnie to samo. Całe linijki zawiłego, prawniczego wywodu na temat mojego finansowego upadku. Moich nieudanych planów na lepszą przyszłość. Przyszłego odebrania mojej jedynej bezpiecznej przystani.

Nie każdemu z nas od samego początku wszystko się układało, prawda? Zdecydowanie nie mi. Wyprowadziłam się od rodziców pod wpływem jednego, bardzo stanowczego impulsu. Zamieszkałam w małym pokoiku wynajmowanym u ekscentrycznej Czeszki-komunistki, w samym centrum miasta. Nie żądała za moją małą klitkę wiele i potrafiła być bardzo dobrą towarzyszką długich i filozoficznych rozmów, których w tamtym czasie potrzebowałam. Może głównie dlatego, by nie czuć się tak samotną. Miałyśmy je zwłaszcza z rana i tylko i wyłącznie gdy dotyczyły one Engelsa i Marksa. I nie przeszkadzało mi to jednak. Miałyśmy nawet małą umowę. Ja słuchałam jej debat z uwagą i to długimi godzinami, a ona w zamian pozbyła się wielkiego obrazu Lenina z mojej sypialni. Lenina, który przysięgam, patrzył na mnie co noc w prost ze swojej ciężkiej, złotej ramy i starał się mnie przekabacić na swoją ciemną stronę mocy. To, że jego wizerunek mnie przerażał, było małym niedomówieniem. Zwłaszcza w samym środku nocy. Co ciekawe, obu nam odpowiadał taki układ. Ona miała wreszcie wiernego słuchacza, choć nie zawsze rozumiejącego czego jest właśnie świadkiem, a ja mogłam wyrwać się z miejsca, którego nienawidziłam. Mogłam uwolnić się od rodziny, która widziała we mnie tylko braki. Niedociągnięcia. Wielkie i bolesne luki w ich perfekcyjnym życiu.

Zatracałam się w pracy, by opłacić swoje niezależne życie i odpoczywałam na zajęciach na Akademii Sztuk Pięknych, rozkoszując się choć raz decyzją podjętą samodzielnie, choć za tak wielką cenę. Musiałam potwornie zadłużyć się by pójść na wymarzone studia. Było to małą ceną, biorąc pod uwagę to, że jako artystyczna dusza absolutnie nie nadawałam się do szkoły prawniczej, do której byłam zmuszana. Jako jedyna w rodzinie. Idealnej rodzinie. Cholernie bogatej i wysoko postawionej rodzinie. Nie bolałoby to mojej Matki i Ojca tak bardzo, gdyby nie fakt, że moja siostra bliźniaczka okazała się ideałem zesłanym na tą ziemię, by utrudnić moje pogmatwane życie. Piękna. Inteligentna. Spełniająca ich wymagania bez największych problemów. Zawsze dość dobra. Dla nich. Ja nigdy nie byłam.

Wsiadłam na swój rower całkowicie wyprana z energii i ostatkiem sił dostałam się do swojego miejsca pracy, pozwalając swojej frustracji przelać się w postać energii, potrzebnej mi do wprawienia swojego małego, różowego pojazdu w ruch. Mijałam setki krętych uliczek. Zachwycałam się świeżością poranka. Wdychałam głęboko morską bryzę, coraz bardziej się rozluźniając. Patrzyłam na srebrne bałwany pokrywające powierzchnię wzburzonego morza, które mijałam każdego dnia w drodze do kawiarni. Nuciłam pod nosem ulubioną melodię, nastawiając się na kolejny dzień spędzony w towarzystwie znanych mi twarzy i dobrych przyjaciół. Choć trochę specyficznych. Choć tak bardzo nieprzewidywalnych.

Postawiłam swój rower w tym samym miejscu co zawsze i przypięłam go do metalowej barierki na trzy łańcuchy. Życie nauczyło mnie, że jeden nie był dość mocny, by powstrzymać włamywacza, a dwa by go ostatecznie zniechęcić. Wybrałam więc opcję numer trzy (i to dosłownie, choć było to niedorzeczne). 

Weszłam powoli do małej kawiarenki, ledwie widocznej w porannej mgle otaczającej mnie z każdej strony. Dźwięk małego, złotego dzwoneczka poniósł się w powietrzu, ogłaszając moje nadejście. Rozejrzałam się załamana po małym wnętrzu i westchnęłam zrezygnowana. Ed jak zawsze zbyt skupiony na klientach, zapominając o reszcie związanej z prowadzeniem wspólnego biznesu. Nie istniała siła na ziemi, która zmusiłaby go do posprzątania stolików czy zmiecenia podłogi. O brudnych naczyniach nawet nie chciałam wspominać. Zanim się obejrzałam, znowu pomimo głośnych sprzeciwów szorowałam mocno już wysłużone drewniane deski, przeklinając pod nosem swojego przyjaciela. Zawsze to robił, a ja zawsze się na to godziłam. I gdy kończyłam swoją mozolną i wyjątkowo tego poranka niechcianą pracę, pacan, o którym myślałam cały poranek nagle pojawił się w progu naszej wspólnej własności. Tak. Popełniłam ten wielki błąd. Kupiłam kawiarnię na spółę z ekscentrycznym Hiszpanem, mając nadzieję, że jakoś nam się ułoży. No właśnie. Jakoś.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz