33. Kotwica.

252 36 7
                                    

To był jeden z tych dni, w których przewracając się całą noc z boku na bok nie potrafiłam zmrużyć oka choćby na chwilę. Targana przytłaczającymi wątpliwościami i sprzecznymi emocjami, patrzyłam pełna niezadowolenia na biały sufit, który przecinało irytująco równe, cieniuteńkie pęknięcie. Zdawało mi się, że znałam je już na pamięć.

Ileż to ostatnio godzin spędziłam śledząc jego poszarpany kształt, zmęczonymi, przekrwionymi oczami. Chcąc wodzić po nim opuszkami. Wspiąć się na palce i musnąć jego gładkie krawędzie. Innymi razy walczyłam z chęcią porwania po białą farbę i jego agresywne zamalowanie. Tym razem było jednak zupełnie inaczej. Spoglądałam na to pęknięcie spokojnie, jakbym zaakceptowała, że stało się ono nieodzowną częścią mojej codzienności. Jakby ten poszarpany na granicach kształt, dzielący moją sypialnię na pół, był boleśnie idealnym odzwierciedleniem mnie samej. Mojego podzielonego na pół przez ostatnie wydarzenia życia. Mnie samej podzielonej na dwie osoby - jedną stworzoną po to, by zadowalać innych, drugą egoistycznie spełniającą swoje marzenia. Nie wiedziałam nawet kiedy stałam się tymi dwoma osobami w jednej. Tym emocjonalnym pęknięciem na tafli, która zdawała się tak dobrze prezentować w ostatnim czasie.

Potarłam sfrustrowana twarz po raz kolejny tej nocy.

Gdy pozwalałam sobie na takie momenty zwątpienia, czułam zalewającą mnie falę poczucia winy. Nie byłam silna i nieustraszona tylko dla siebie. Na swoich barkach dźwigałam ciężar marzeń nie tylko swoich ale i otaczających mnie najbliższych. Nie wiedziałam, że tego rodzaju ciężar może kiedykolwiek nabrać realnego wymiaru.

Zrywając się z łóżka i gnając na złamanie karku w stronę kawiarni, obiecałam sobie, że nie pozwolę sobie więcej na tego rodzaju smętne przemyślenia. Na marzenia na jawie, że moje życie pewnego dnia stanie się po prostu prostsze. Łatwiejsze. Nieskładające się z wiecznej walki o przetrwanie i wyliczanie każdego grosza. Ponoszeniu strat i kompromisów, które tak często obdzierały nas z godności.

Siłując się z drzwiami wejściowymi, jak co rano wsunęłam nad framugę drzwi kilka kawałeczków suchego chleba, obserwując nadal słodko śpiącego gołębia. Wokół panował jeszcze przyjemny chłód i mrok poranka, pozwalający mi na spokojne wybudzenie się z pełnych koszmarów snów. Marzyłam o tym, by zająć czymś ręce i przestań myśleć. Przetrzeć jeszcze raz wypucowane blaty. Zmieść po raz kolejny drewnianą podłogę. Wyprać białe jak śnieg fartuchy.

Gdy klucze nareszcie zaskoczyły w starym zamku, z mroku wypadł na ulicę widywany tylko o samym świcie listonosz. Rozbijał się pokracznie o wąskie uliczki szarym, starym rowerem, równie zniszczonym co mój własny, przypięty aktualnie dumnie do ogrodzenia przy wejściu trzema, ciężkimi łańcuchami. Na sam jego widok na moje usta wypłynął szczery uśmiech.

– John – krzyknęłam, machając mu ręką na powitanie. Jego grube, zawsze zjeżdżające nisko na nos okulary błysnęły w powoli gasnących o poranku lampach ulicznych. Zaskoczony moim widokiem wspiął się na niewielkie wzgórze i niemalże wypluwając sobie płuca, zatrzymał przy moim boku.

– To miasto kiedyś mnie wykończy – ochrypły głos pomimo szorstkości pozostawał ciepły.

– Masz coś dla mnie? – spytałam. Zadrżałam odruchowo na całym ciele gdy pewnie sięgnął do swojej ciężkiej, skórzanej torby. Jak zawsze obawiałam się tego, co może mi wręczyć. Ostatnich kilka razy w podobnej scenerii było iście tragicznych. Najpierw wielokrotne nakazy opuszczenia lokalu, potem niepopłacone rachunki i skargi okolicznych mieszkańców na hałas. Nawet zaproszenie na ślub własnej siostry odbierałam z jego dłoni trzęsąc się jak osika.

– Tak – podał mi stosik listów, które natychmiast wyjęłam z jego dłoni. Żaden z nich nie miał na sobie pieczęci banku lub urzędu. Po raz pierwszy od dawna odetchnęłam z ulgą.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz