20. Wśród konarów drzew.

789 83 9
                                    

*znowu czytamy z piosenką*

Samochód kołysał się łagodnie na boki przy każdym mijanym metrze pokonywanej przez nas drogi. Otulająca nas poświata wyglądającego zza chmur słońca była przedziwnie hipnotyzująca. Promienie słońca muskały delikatnie naszą skórę, i choć tak jasne, oślepiające i czyste, nie ogrzewały jej nawet odrobinę. Potrafiły nas jedynie oślepiać. Swoim nieprzerwanym, pulsacyjnym rytmem, który znał każdy z nas. Przynajmniej ci, którzy mieli na tyle szczęścia, by choć raz jechać tuż przy skraju lasu, podczas gdy słońce powoli zaczynało skłaniać się ku horyzontowi. Wtedy jego blask przebijał przez konary drzew i ich liście,  barwiąc nasze powieki na czerwono, złoto, pomarańczowo, żółto i czarno. Było w tym coś uspakajającego. Ta świadomość, że gdzieś w oddali czai się coś, co jest wstanie rozjaśnić nawet najpotworniejszą ciemność. Nawet jeśli mrugający blask przyprawiał nas o chwilowe zawroty głowy. Przynajmniej w tym przypadku barwy, które widzieliśmy przed oczami, były tylko i wyłącznie ciepłe. Jakby oddano za pomocą światła i jego ciepła, najpiękniejsze ludzkie uczucia. Miłość, przyjaźń i szczęście. Wszystkie one lśniły barwą widzianą pod naszymi powiekami. Szkarłatem maków. Pomarańczem zachodu słońca. Żółcią słoneczników zdobiących ogrody w upalne lato. 

Samochód zakołysał ponownie, a rozpuszczone włosy musnęły po raz kolejny moje ramiona. Patrzyłam spokojnie na drogę przed sobą stworzoną z samej natury. Rudej ziemi. Złotego igliwia. Jadowicie zielonego mchu. Dwóch idealnie wyżłobionych śladów po kołach niezliczonej ilości samochodów, które zdawały się znać tą trasę na pamięć. Zieleń wokół mnie osaczyła. Wlewała się wraz z haustami powietrza do moich płuc, zabijając z każdą sekundą resztki mojego niepokoju. Bólu. Może i nawet upokorzenia. Mijane przez nas ogromne drzewa aż krzyczały do nas historię swojego istnienia. Widziały przecież nieskończoną zieleń. Nieskończony bieg czasu. Nas. Setki innych ludzi przed nami. Oderwałam wzrok z delikatnie skręcającej na prawo drogi i wzniosłam oczy ku niebu. Jego szarość kontrastowała z otaczającym nas życiem. I nawet to było piękne. Podmuch wiatru wdarł się przez uchylone okno samochodu do środka, niosąc ze sobą woń świerków, wilgoci i mchu. Cichy świergot ptaków w tle nadawał temu wszystkiemu bajkowego klimatu. Słońce nieprzerwanie drgało na moich powiekach, w swoich zapierających dech w piersi kolorach.

Nie wiedziałam gdzie jedziemy. Moglibyśmy jechać donikąd. Jak mogłoby mieć to dla mnie znaczenie, skoro już teraz czułam jakbym na nowo zaczęła oddychać? Jakbym uciekała od tego wszystkiego co mi się przydarzyło? Tym razem nie musiałam biec jakby gonił mnie sam książę piekieł. Wystarczyło, że droga przede mną zdawała się nie mieć końca, a obok mnie siedział mężczyzna, dzięki któremu pierwszy raz od bardzo dawna się zrelaksowałam.

- Czy to właśnie nasza wycieczka? - spytałam cicho, a mój głos zabrzmiał tak obco w otaczającej nas ciszy. Charlie jakby nagle wytrącony z transu odwrócił swoją twarz w moją stronę. Przez ostatnich kilka minut jazdy oparł się wygodnie o kokpit auta i patrzył w niebo i drogę przed nami. Ciekawa byłam o czym myślał, ale jak zawsze nie miałam śmiałości by o to spytać.

- Nie – roześmiał się, a jego głos zabrzmiał chropowato. Jak cichy pomruk zadowolenia. - Ale niedługo powinna się rozpocząć.

- Jesteś strasznie milcząca – dodał po paru chwilach. - O czym myślisz? - uśmiechnęłam się szeroko pod nosem. Może jednak tak bardzo się od siebie nie różniliśmy. Zmarszczyłam brwi zastanawiając się jak mam odpowiedzieć na jego pytanie. Bo o czym ja właściwie myślałam przez całą drogę?

- O tym co nas otacza. O kolorach – wyszukałam wzrokiem na chwilę jego oczy. Tak jak podejrzewałam, były niemalże srebrne. To ciekawe, że zaczynałam domyślać się barwy, jaką mogły przybrać. - O moim Tacie – zakończyłam wracając wzrokiem do drogi. Charlie milczał. Nie naciskał. Nie poganiał. Nie starał się ze mnie niczego wyciągnąć. To było takie odświeżające po ciągłych przesłuchaniach ze strony Estebana. - Gdy byłam mała zabierał mnie ze sobą do lasu. Tylko mnie. Bez Stelli czy Matki. Mówił im wtedy, że zabiera mnie ze sobą na polowanie, które ponoć tak często organizował  z kolegami. Rodzice kłócili się godzinami o to, że jestem zbyt młoda na to, by mu towarzyszyć. Tata jednak był niezwykle stanowczym i upartym człowiekiem. Matka musiała odpuścić. Nikt nie wiedział jednak, że Tata nigdy nie polował. Miał broń i pod pretekstem polowania uciekał na parę godzin do lasu, by po prostu pochodzić wśród drzew w samotności, z dala od zgiełku, pracy, nawet nas. Raz go na tym przyłapałam. Od tamtego czasu pozwolił mi sobie towarzyszyć – Charlie wrócił wzrokiem przed siebie i przymknął oczy wsłuchany w mój głos. - Chodziliśmy godzinami między wielkimi konarami zbierając jagody i grzyby. Cicho rozmawiając lub śpiewając głupie piosenki, które sami wymyślaliśmy na poczekaniu. Czasem nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Odpoczywaliśmy w swoim towarzystwie, a pod wieczór wracaliśmy do domu, zawsze tłumacząc się tym samym. Zwierzyny nie było, albo że Tata ją wypuścił. Nikt nie wiedział, co tak naprawdę robiliśmy cały dzień. Nawet gdy miałam 15 lat nadal towarzyszyłam mu w jego wyprawach. Czasem zamiast do lasu jeździliśmy na ryby. On łowił, a ja rysowałam. To on pierwszy odkrył, że mam talent. Miałam nawet wrażenie, że był z tego powodu dumny – odchrząknęłam słysząc, jak mój głos powoli się załamuje, a w oczach zaczynają zbierać się zdradliwe łzy. Może głównie dlatego, że na chwilę ujrzałam go siedzącego nad taflą wody naszego małego jeziorka, w tych jego zielonych szortach, białej koszuli i ze starodawną fajką w ustach. Matka nigdy nie pozwalała mu jej palić. Widziałam każdą rysę jego twarzy oświetlaną przez refleksy odbijające się w falującej wodzie. Dłonie sprawnie wyciągające haczyk z ryby. Tęsknota na chwilę odebrała mi dech w piersi. - To było dawno temu. Bardzo dawno temu.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz